DSC_0127

A teraz leżę na podłodze. W gorsecie bólu. W nieporuszaniu się. Wiosna zagląda przez okno. Kwitną ściany, krzesła, stół. Łokcie mam zdarte od podpierania się. Podtrzymywania głowy. Która nie może uwierzyć, że znowu wylądowałam na deskach. Znokautowana. Przed chwilą wylałam szklankę wody na klawiaturę. I teraz w każdym słowie, po każdej samogłosce, pojawia się wielokropek. Zanim dokończę myśl, muszę się cofać. Wymazywać. Poprawiać. Poprzecinane słowa wyglądają jak szyfr. Notatka z równoległego świata. Telegram.
Leżę i przebieram paciorki bólu. Odmawiam ischiastyczny różaniec. Pierwsza piątka. Kręg lędźwiowy. Mam w środku rozżarzony pręt, który przy każdym ruchu rozdziera miękkie tkanki. Mam myśli samobójcze. I fiolkę opiatów. Które ochoczo zapisał był lekarz. W tej sprawie zawsze można na nich liczyć. Rozdają pigułki jak cukierki. Omdlewającego na skutek wzmożonej aktywności receptorów czuciowych wachlują plikiem recept. Ordynując lekarstwo, które nie leczy. Farmakologiczną fatamorganę. Chemiczny koktajl Mołotowa. Co robi dziury w mózgu. Ale nie likwiduje źródła bólu. Nie odcina żyłek, które poruszają kukiełką. Wprawiają w spazmatyczne delirium tremens. Z łoskotem rzucając o ziemię.

°
Lekarze mają gotowe bloczki recept. I nie mają czasu. Dzień krótki. A ludzie chorują. W poczekalni kolejka. Nikt nic nie mówi, kiedy przyjmuję pozycję horyzontalną. Patrzą tylko. Trochę ze współczuciem. Bardziej z niedowierzaniem. „Bo taka młoda”. I cierpi. Jak by cierpienie przynależało tylko starym ciałom. Jak gdyby na chorobę trzeba było sobie zasłużyć. Latami zaniechań i zaniedbań. Niehigienicznego trybu życia, albo przynajmniej ciężkiej pracy. A przecież wystarczy tylko wziąć udział w loterii genowej. Wystarczy się tylko urodzić. Żeby pozbawić się zdrowia. A w skrajnych przypadkach życia.

°
Kamienie? Pytają K., kiedy znikam za drzwiami gabinetu. (Kamień pełen pokarmu – myślę Tkaczyszynem-Dyckim. Kamień pełen bólu. To w zasadzie ładna metafora. Rozpadającej się chrząstki. Co stawia życie na głowie. Prześladuje. I upadla.) Na wieść o diagnozie załamują ręce. I przywołują klechdy domowe. O tym, kogo, kiedy i jak. Pokręciło, wykrzywiło, na stół operacyjny zawiodło. Trzeba uważać. Zanim wypowie się słowo-klucz. Które uruchomi samozwańczych diagnostyków. „Choroba nie jest największą tragedią, największą tragedią są znawcy twojej choroby. Uliczni spece, słynne plemię omnipotencjuszy”- pisze Pilch w „Drugim dzienniku”. Nieproszeni zarzucają dobrymi radami, którymi piekło choroby jest wybrukowane. Jeśli osobiście nie doświadczyli, znają kogoś, kogo podobne nieszczęście spotkało. Nawet jeśli mylą dyskopatię z dysplazją – nie omieszkają się podzielić. Zwykle przywołując najgorsze z możliwych scenariuszy, ku pokrzepieniu serc (własnych).

°
No i jeszcze to pytanie. Jak się czujesz? Wraz z którym dokonuje się przejście na ciemną stronę mocy. Tam, gdzie zdrowi (jeszcze zdrowi) nie zaglądają. Tam, gdzie z własnej, nieprzymuszonej woli, nikt się nie zapuszcza. Bo po co. Lepiej nie kusić losu. Lepiej sobie oszczędzić. Nieprzyjemnych widoków. I doznań dźwiękowych typu jęki i lamenty. Zwierzęcego wycia, złorzeczenia i płaczu. Z bezradności. Bólu. I niedowierzania. Bo jeszcze wczoraj pytano: co słychać? Jeszcze wczoraj było normalne życie. Codzienne obowiązki i przyjemności. Zwyczajny ból istnienia. A dzisiaj nie można osiągnąć pozycji wertykalnej. Dzisiaj rzuca nami po ścianach. Jak by ktoś egzorcyzmy odprawiał. Złego wypędzał. Zresztą takie myśli się pojawiają. Szczególnie nad ranem. Po trzeciej z kolei nieprzespanej nocy. Kiedy wydaje się, że sięgamy dna. A potem – jak u Leca – słyszymy pukanie od spodu. I okazuje się, że może być jeszcze straszniej. Czarniej i otchłanniej. Wtedy pojawiają się fundamentalne pytania: za jakie grzechy i dlaczego mnie. Pytania, na które nigdy nie będzie dobrej odpowiedzi. Ale które wybrzmiewają, muszą wybrzmieć. Przynajmniej w pierwszej fazie oswajania się z nagłą i dojmującą niemożnością. Bo potem jest łatwiej. W chorobie można okrzepnąć. W bólu rozgościć. Dzieląc jego rodzaje, jak włos. Na czworo. Rozpoznając po pierwszych, niemrawych oznakach. Uprzedzając. Próbując zdusić w zarodku. Tymczasową słabość zamienić w oręż. Zgodnie z wyświechtaną prawdą, że co cię nie zabije, to wzmocni. Choć ja doznaję jedynie wzmożenia świadomości, że poza „teraz” nie ma nic. A i to – w cudzysłowie i na glinianych nogach. Że konstrukcja krucha i zawodna. I właściwie nie ma żadnej pewności. A raczej jest – tylko jedna. Ostateczna.

Ale zanim porzucę wszelką nadzieję, obracam twarz ku słońcu. Jasny prostokąt okna. Kawałek nieba. Drzewo. Życie sączy się do żył. Jak w piosence Młynarskiego. Jeszcze w zielone gramy, jeszcze nie umieramy…

 

*ilustracja- praca Magdaleny Król