DSC_0164

Majowe deszcze. Liście świecą, polizane ogromnym językiem. Przyklejają się do prostokąta szyby. Jak znaczki. Pociąg rusza powoli. Srebrne, lśniące cielsko wślizguje się między domy. Prawie bezszelestnie. Zaglądam w okna. Do mieszkań. Przydomowych ogródków. Balkonów. Gdzie ślady życia. Porzucone plastykowe krzesła. Zabawki. W jednym z pokoi książki na parapecie. Sięgają do połowy okna. W drugim widać łóżko. Skotłowaną pościel i fotografie na ścianie. Na czwartym piętrze mieszka rudy kot. O tej porze dnia wygrzewa się w słońcu. Mijam go codziennie w drodze do pracy. Przez kilka sekund patrzymy sobie w oczy. Tuż przy moście dom z ogródkiem. Czerwona cegła, rower z wiklinowym koszykiem, lampki. Wypielęgnowany trawnik, dużo kwiatów. Zastanawiam się, kim są lokatorzy. I jak odpoczywają, mając nad głową przejeżdżające co kilka minut metro. I setki wścibskich spojrzeń.

Z góry wszystko wygląda inaczej. Trochę, jak makieta. Domek dla lalek. Atrapa. Niedorzecznie. Niepoważnie. Miasto, które wyłania się zza rzeki, wydaje się martwe. Jak pocztówka. Zdjęcie z folderu. Nieruchome. Niedostępne. Czasami mam wrażenie, że to tylko dekoracje. Że niebo jest z dykty i wystarczy mocniej uderzyć, by zawaliła się cała konstrukcja. Wieżowce, bulwary, rzeka, park. Że to fototapeta. Jak w Truman Show. Która gdzieś tam, w najdalszym rogu, zaczyna odłazić. Wybrzuszać się, butwieć. Wystarczy sięgnąć. Zerwać z oczu. Zasłonę. Zaćmę.

A potem ulice włoskiej dzielnicy. Ci wszyscy podrabiani południowcy z Brooklynu. Zaczesane do tyłu włosy. Czarne okulary. Rozchełstane koszule. W ciągłym pędzie. Wirze. Amoku. Właściciel jednej z restauracji przychodzi codziennie i pyta o zdrowie. Frank ma ksywę Butch The Hat. Grał w „Chłopcach z ferajny” i dziesiątkach innych filmów, których akcja toczy się w Little Italy. Zna Ala Pacino i De Niro. Ściany jego knajpy są obwieszone zdjęciami gwiazd, jak mundur kombatanta orderami. Pytam go o spécialité de la maison. Wzrusza ramionami. Mówi, że nie lubi włoskiego żarcia. Ile można jeść makaron i mozzarellę – pyta? Chętniej opowiada, jak pracował w dokach. Że wolał upały niż przejmujący mróz. I że teraz ma chory kręgosłup. Nie może się schylać. Ale może doglądać interesu. Więc dogląda. Wystawia przed wejściem młodych chłopców, którzy rozkładają szeroko ramiona i zagarniają skołowanych turystów do środka. Głównie z Francji i Niemiec. Ci pierwsi są raczej pogodni. Ci drudzy, starzy i zmęczeni. Para z Holandii zatrzymuje się na dłużej. Pyta, jak dojechać na koncert w Woodstock. A potem rozmawiamy o polskich imigrantach. Że są głośni i lubią wypić. W Holandii powstają strony internetowe, gdzie można ponarzekać na naszych rodaków. Niestety, poprawny politycznie rząd szybko je zamyka. Ale wyrastają następne. Bo jest potrzeba w narodzie. Trzeba znaleźć ujście dla frustracji i wkurwienia. Że spokojny, bogaty kraj przyjmuje obcych i dzikich Polaków. Co z piwem w ogródku, głośnym śmiechem, dziwnym językiem. Panoszą się. I denerwują autochtonów. Nie posługują się niderlandzkim, ani nawet angielskim. I dziwnie się ubierają – mówi młoda blondynka. Jak by byli na obozie – dodaje chłopak. I potyka się o słowo camp (obóz), które w rozmowie z Polką nie brzmi dobrze. Więc śmieje się nerwowo. I przeprasza. Choć sam nie wie za co. Może za historię. Za drugą wojnę światową. Komunę i koszty transformacji. A może za to, że urodził się w kraju mlekiem i miodem płynącym, i zamiast jechać na zmywak, jedzie na wakacje. Do Nowego Jorku. Robi zakupy w butikach i jada w restauracjach, które – co prawda – oferują włoski ersatz, ale przynajmniej za prawdziwą, nowojorską cenę. Specjalnie dla turystów, z których ta dzielnica żyje. Z których całe miasto żyje. A może przeprasza za wszystko, co powiedział wcześniej. Bo przecież nie chciał nikogo urazić. Bo przecież to nie jego wina. Że nie lubi, jak sąsiedzi smrodzą mu na ogródku grillowaną albo zwyczajną. Że śmieszą go kobiety w leginsach i pasemkach. Co chodzą w niedzielę do kościoła. I nigdy się nie uśmiechają. Że ktoś mu zakłóca. Że śnieży, jak obraz w starym telewizorze. Nadwyręża pejzaż. Przeszkadza.

Rozumiem go. Wszyscy jesteśmy tacy sami. Polakom w Polsce też przeszkadzają obcy. Znajoma martwi się o uchodźców z Liberii. Mówi, że trzeba ich zawracać. Nie wpuszczać. Pozwolić utonąć. Bo kto to widział. Żeby czarnoskórzy chodzili po ulicach wielkopolskiego miasteczka. Które z innych ras zna jedynie Wietnamczyków, co handlują na targu, albo serwują kurczaka w kokosie. Spotykają ich tylko w tych dwóch miejscach. Za ladą i objuczonych siatkami w czerwoną kratę. W każdym innym kontekście byliby aberracją. Niepotrzebnym odstępstwem. Od normy. Którą trzeba, za wszelką cenę, chronić. W tej sprawie odbywają się marsze. I pikiety. A nawet wybory prezydenckie. Ale o tym nie rozmawiam z Holendrami. Wysyłam ich do La Meli. Może spotkają Franka w Kapeluszu. O ksywce „rzeźnik” i smutnym spojrzeniu. A potem zmokną w majowym deszczu. I wypełni się sen o romantycznej randce w „historycznej dzielnicy Nowego Jorku”. A ja przypomnę sobie scenę z filmu, jak Jima Carreya polewali wodą, chcąc stworzyć idealny nastrój do rozmowy z bratem. I że to wszystko nie działo się naprawdę. Było wyreżyserowane. Było na niby. Wracając do domu będę patrzeć w rozświetlone okna. I nasłuchiwać ściszonego śmiechu publiczności. Zza kadru.