Marcowe śniegi. Brniemy po kostki. A potem musimy odtajać. W knajpach, gdzie serwują marne drinki. A po północy mężczyźni w slipach wyginają blade ciała. Kobiety tańczą z ogniem- w sensie ścisłym – i jest trochę niedorzecznie, a trochę ekscytująco. Sobotnio. I williamsburgsko. Choć to jeszcze nasz zapyziały fyrtel. Ciągle Ridgewood, Queens i zima.
Stoję na rogu próbując złapać taksówkę. I równowagę. Pod okiem mam fluorescencyjny tatuaż. Szmaragdowy brokat błyszczy w świetle latarni. Czerniawy mężczyzna łypie zza szyby samochodu. A potem rusza z piskiem opon. Bo oprócz zielonych odnóży kałamarnicy, którą artystka zostawiła na moim lewym policzku, nie świeci nic więcej. Ani dekolt, ani kolano. Poza tym mam aparat fotograficzny, co całkiem mnie dyskredytuje. W oczach żądnego przygód. A może tylko policyjnego tajniaka.
Wracam w środku nocy i pokazuję ślady. Po ósmo-marcowych harcach. Celebracjach. I upojeniach. Święto kobiet w wersji eksportowej – nieobciążone wstydliwą przeszłością, goździkiem i rajstopami w odcieniu woskowej twarzy sklepowego manekina – ma zupełnie inną energię. Zmienia się kontekst. Odpada nadbudowa. Zostaje sama esencja. I poczucie, że chodzi o coś więcej. Niż tylko kwiatek. Do kożucha.
☆
„Pokochaj samą siebie”, „odkryj swoją kobiecość”, „przejmij kontrolę nad swoim życiem”- nęcą kolejne „Trenerki Zmiany”, obiecując to, co nie udało się największym filozoficznym umysłom tego świata – a mianowicie „odnalezienie sensu i celu”. Bo „kobiecość” jest w modzie. Na „kobiecości” można dziś dobrze zarobić. Coaching, mentoring, tapping. Medytacja, motywacja, kreacja. To słowa – klucze. Pod którymi – przynajmniej dla mnie – bardzo mało treści, konkretu. Nie wierzę w „siedem kroków do osiągnięcia sukcesu”. Nawet nie wiem, czy chcę osiągnąć sukces. I jak go zdefiniować? „Żyć w prawdzie ze sobą”, „poczuć się dobrze z otoczeniem” proponują młode kobiety, które – gdy podrążyć głębiej – wcale nie wiedzą lepiej, poruszają się – jak reszta – po omacku. Mają usta pełne frazesów, dobrze brzmiących zdań, które powtarzają w nieskończoność, jak na spotkaniu Amwaya. „Jesteś zwycięzcą”, „jesteś diamentem”, „jesteś cudem do odkrycia”. Zwizualizuj to. Uwierz w to! Jakoś nie bardzo mogę. Wiara w człowieka przychodzi mi z trudem. Wystarczy obejrzeć wiadomości. Pomyśleć, do czego ludzka natura jest zdolna. Zauważyć, że life-coaching to fanaberia człowieka Zachodu. Sytego, spokojnego. Który szuka drogi na skróty. Do okiełznania przykrego poczucia, że ludzka egzystencja jest w zasadzie tragicznie bezcelowa. Kiedyś tę rolę spełniały wierzenia, potem religia, filozofia, New Age, psychoterapia, dziś mamy zastępy „mentorów”, „motywatorów”, „trenerów”. Większość bez solidnego wykształcenia, nie biorąca odpowiedzialności za „klientów”, nie oferująca niczego – poza możliwością wysłuchania i poklepania po plecach. Wszyscy chcemy opowiedzieć swoją pustkę. Podzielić się. Usłyszeć, że „będzie dobrze”, wystarczy tylko „stanąć w gotowości do życia”, „odkryć w sobie potencjał”, uwierzyć, że „zmiana jest możliwa”, że „szczęście zależy od nas”. Szczęście, czyli co? Bezrefleksyjna afirmacja? Optymistyczne machnięcie ręką – jak pisze Agnieszka Graff, którą również irytuje wszechobecny przymus bycia zadowolonym i „spełnionym”. Tymczasem – dodaje – w życiu jednostki i zbiorowości dzieją się rzeczy bolesne, przerażające, z którymi warto się zmierzyć. Nieustanna afirmacja wyklucza coś bardzo cennego: niezgodę na niesprawiedliwość, niezgodę na świat. Mamy prawo do rozpaczy. Rozpacz bywa sensowna. I nie zawsze optymizm małych kroków, przekonanie, że jak jest źle, to zaraz będzie lepiej, wystarcza. Nie dajmy się sterroryzować. W końcu nie musimy być wszyscy, na komendę, „szczęśliwi”. Szczególnie tą powierzchowną, wypracowaną w siedmiu krokach, obowiązkową szczęśliwością, którą recytujemy przed lustrem. Nie ograbiajmy siebie z rozpaczy. Bo – jak pisał Emil Cioran – jeden tylko znak zaświadcza o tym, żeśmy wszystko pojęli: płacz bez powodu.
☆
Nie jest niczym złym poszukiwanie sposobu na okiełznanie pustki, która zżera od środka. Ale nie udawajmy, że mamy patent, by uporać się z nią definitywnie. Że wystarczy pójść na jedno seminarium, przeczytać dwa „podręczniki do życia”, medytować trzydzieści minut dziennie i mamy załatwione wszystkie egzystencjalne niepokoje. Nie dajmy się nabrać na spirytualny fast food i „przebudzenie” osiągnięte w tydzień. Strzeżmy się ludzi, którzy twierdzą, że wiedzą, jak żyć. I sprzedają tę wiedzę w pakietach. Sięgajmy głębiej. Czytajmy filozofów. Stawiajmy pytania. Odpowiedzi poszukując na własną rękę. I głowę.