The tenement museum

fot. archiwalne

 

Sufity i futryny, o których z przejęciem opowiada przewodniczka, niewiele różnią się od naszych, ridgewoodzkich. Nawet kolor farby jest podobny. Jerry, właściciel domu, w którym wynajmujemy mieszkanie, mógłby z powodzeniem oprowadzać wycieczki. Szczególnie po holu i piwnicy – szepczemy, próbując powstrzymać śmiech. Spójrzcie na ściany – zachęca miła dziewczyna w okularach – co mówią o tym miejscu? Grupka turystów, głównie z Maine, nie odpowiada, kontemplując w milczeniu popękane szyby i podarte tapety. Mieszkanie na pierwszym piętrze kamienicy przy ulicy Orchard 97 robi na zgromadzonych duże wrażenie. Młoda kobieta, z dwójką dzieci, patrzy z niedowierzaniem. Że okna tylko w dwóch pokojach. Że ciemno i ciasno. Gdyby nie odrestaurowane wychodki na podwórzu, pomyślałabym, że to dzisiejsze Queens albo Brooklyn. Tzw. railroad apartments (w języku nowojorskiej Polonii – sabłeje) to typowe mieszkania dla tej części miasta. Z tą różnicą, że w XIX wieku, w czynszówkach Lower East Side, bez prądu, bieżącej wody i toalety, gnieździły się dziesiątki, a może nawet setki, lokatorów. „Szliśmy wśród wysokich, cuchnących domów […], przez podwórka, na których odsłonięte, pozbawione drzwi wychodki były używane wspólnie przez kobiety i mężczyzn […], wśród brudnych materacy i sterty śmieci. W dwóch pokojach tłoczyła się siedmioosobowa rodzina, która dzieliła tę przestrzeń z sublokatorami […]. Byłam zawstydzona, że jestem członkiem społeczeństwa, które pozwala na istnienie takich warunków […]. To, co zobaczyłam, wskazało mi dalszą drogę”*- pisała Lilian Wald, córka zamożnych, niemieckich Żydów, która porzuciwszy pracę akademicką, przeprowadziła się do dzielnicy slumsów, by z podobnymi jej reformatorkami, stworzyć zespoły pielęgniarek opiekujących się najbiedniejszymi. Chcąc oszczędzić sobie trudu wspinania po stromych schodach, dzielna Lilian, w niebieskim, wykrochmalonym fartuchu, biegała po dachach. Zstępowała – niczym anioł – ze społecznych wyżyn, pochylając się nad tymi, dla których los był mniej łaskawy. Wkrótce, w dzielnicy Lower East Side zaczęły pojawiać się pierwsze instytucje użyteczności publicznej: ośrodki pomocy społecznej, schroniska, jadłodajnie dla bezdomnych, sierocińce. A ciemne, śmierdzące slumsy stały się kolebką rewolucyjnych zmian. Miejscem, w którym narodziły się idee stanowiące przeciwwagę dla drapieżnego kapitalizmu: związki zawodowe, organizacje sufrażystek, stowarzyszenia samopomocy.

Przewodniczka opowiada historię dwóch rodzin. Niemieckich i włoskich imigrantów. Tłoczymy się w maleńkiej kuchni, a z głośnika sączy się historia. Nietrudno sobie wyobrazić, jak dzieci z ojcem grają w karty przy niewielkim stole. Myją w zlewie i kąpią raz w tygodniu w wannie, która przykryta deską udaje blat kuchenny. Historia, mająca niewiele ponad 100 lat, dla Europejczyka znaczy tyle, co splunięcie w wieczność. Że wodę trzeba było nosić ze studni? Znamy to przecież z opowiadań dziadków. Że było biednie? Że ubikacja była na dworze i palono lampy naftowe? Żadna z tych informacji nie jest nas w stanie zatrwożyć tak, jak Amerykanów z Maine, którzy patrzą z niedowierzaniem, przejęci. Oglądamy przedmioty ocalone z wysypiska przeszłości: wypłowiałe koronki, mosiężne żelazka, zbutwiałe książki, zwichnięte krzesła. Nad łóżkiem święty obrazek. Wyblakły od czasu. Przypomina te zapamiętane z domu pradziadków. Toaletka z niewielkim lustrem, różaniec, suknia w niebieską łączkę. W rogu malutka laleczka. Ma brudną twarz i potargane włosy. Wygląda jak z filmu grozy. Pozostałe rzeczy wydają się znajome, oswojone. Słoiki, które stoją w kredensie, można dziś kupić za parę dolarów w niemal każdym sklepie z rupieciami. Podobne sukienki noszą dziewczyny z Williamsburga. Meble, materiały, faktury zdają się mówić, że epoka to ledwie mrugnięcie, chwila.

Wracamy do domu nieco zawiedzeni, trochę rozbawieni. W podziwie dla amerykańskiego ducha przedsiębiorczości, za sprawą którego mało atrakcyjne miejsce staje się źródłem wysokich dochodów. W muzealnym sklepiku przeglądamy album Jacoba Riis’a, który – jako pierwszy- sfotografował dzielnicę najuboższych i pokazał światu How the Other Half lives. Najsmutniejsze, że jego słowa pozostają tak boleśnie aktualne: Połowa świata nie wie, jak żyje druga połowa. Tak było kiedyś. Nie wiedziała, bo nie chciała wiedzieć. Połowa żyjąca na górze nie interesuje się zmaganiami i losem tych, którzy żyją na dnie, przynajmniej dopóty, dopóki można ich tam zatrzymać i dopóki nie próbują wtargnąć na nasze miejsca…**

*,** Magdalena Rittenhouse, Nowy Jork. Od Manhattanu do Ground Zero.