Louise Hay – autorka rekordowej ilości sprzedanych książek i właścicielka wydawnictwa, w którym do podejmowania decyzji używa się technik rozbudzających intuicję. Nie ma zmysłu do interesów, nie lubi nic inicjować. Nie skończyła żadnej szkoły. Ale ma swoją filozofię życia.
Krucha 83-latka, na spotkaniach autorskich woli stać, bo jak mówi wie, że wszyscy będą chcieli ją uścisnąć, więc po co siadać. New York Times nazwał ją swojego czasu Królową Nowej Ery. Ale nie chodzi w powłóczystych szatach, ani nic takiego.
Jej wydawnictwo – Hay House – wydało ponad sto tytułów, a własnej, napisanej w 60-tym roku życia książki, sprzedała 40 milionów egzemplarzy. Urodziła się w biednej dzielnicy Los Angeles, rzuciła szkołę, a w dniu swoich 16 urodzin oddała urodzoną kilka miesięcy wcześniej córkę do adopcji. Nastolatka w ciąży w tamtych czasach to było, odwrotnie niż dziś, szokujące zjawisko. Natychmiast wsiadła w autobus i wyjechała do Chicago.
Przez kilka następnych lat pracowała, gdzie się dało, żeby tylko przetrwać. A ponieważ jej koleżanka marzyła o Nowym Jorku, stwierdziła, że równie dobrze może jechać z nią. Miasto, to miasto. Ale myliła się. Nowy Jork trzymał w zanadrzu niespodziankę i dla niej. Miała 24 lata, długie nogi, nie nadawała się na sekretarkę i zupełnie nie wiedziała, co ze sobą zrobić. Idealny materiał na modelkę tamtych czasów.
Rozwiana bez śladu
Do Nowego Jorku zjeżdżały wtedy dziewczęta z całych Stanów; wyprawa taka i staż w którejś z wyrastających jak grzyby po deszczu firm bywały nawet wygranymi w konkursach piękności. Poszukiwano sekretarek i asystentek, bo każdy, kto dorobił się jakiegokolwiek stanowiska natychmiast chciał taką mieć, poszukiwane były telefonistki przez cały dzień przełączające rozmowy, firmowe kafeterie działać miały całą dobę itd.
Na jednego pracownika biurowego przypadały średnio cztery kobiety do obsługi. Wielkie, europejskie domy mody po wojennej przerwie odnawiały kontrakty i urządzały nowe sklepy, też potrzebowały pracownic. Wizyty w ich salonach wyglądały wtedy tak, że klientki siadały na kanapie z filiżanką kawy, a dobrane do ich budowy modelki prezentowały kolejne suknie. Luise nadawała się do tego idealnie, miała wszystko średnie.
Współpracowała z największymi domami mody, jej zdjęcia pojawiały się w firmowych katalogach, zarabiała i stawała się samodzielna. Nie na długo. Zobaczył ją brytyjski finansista. Wzajemna miłość, szybki ślub. Kiedy zaczynała pracę modelki zmieniła imię i nigdy do swojego nie wróciła. Biorąc ślub zmieniła nazwisko na Hay.
Po dziewczynie z najuboższej dzielnicy Los Angeles nie został nawet ślad. I było dokładnie tak, jak w jej marzeniach; kochający, obsypujący prezentami książę z bajki, podróże, rauty, spotkania na dworze królewskim, klejnoty, wielki dom i luksusowe hotele całego świata, bo jego praca łączyła się z wyjazdami i zawsze chciał ją mieć przy sobie.
Skoncentrowana na mężu, jego sukcesach, wspieraniu go, zachwycona ich wspólnym życiem, zapomniała o sobie samej jako indywidualnej jednostce. Był dla niej wszystkim – i w sensie psychicznym, i tak, jak to rozumiały kobiety tamtych czasów. Oprócz życia z nim nie miała nic. I nagle, po 14 latach małżeństwa, została, jak jej się wydawało, bez niczego.
Wyrzucona z życia
Wróciła do Nowego Jorku, zrozpaczona i w depresji, znów szukając jakiegokolwiek zaczepienia i wsparcia i trafiła do – zresztą egzystującego do dziś przy 48 Street i pomimo podobieństwa nazwy nie mającego nic wspólnego ze scjentologią – First Church of Religious Science. Zetknęła się z metafizyką, a przy okazji poznała historie setek ludzi i zrozumiała, że jej sytuacja wcale nie była najgorsza.
Owszem, mąż ją zdradził, potraktował brutalnie, poniżył i pozbawił domu, skreślił ich życie. Ale była zdrowa, zaledwie 42-letnia, miała trochę pieniędzy, przyjaciół i okazało się, że gdy mówi, ludzie słuchają. Teraz to do niej przychodzili, dodawała otuchy, motywowała do walki o siebie. Ktoś zaproponował wyjazd do Kalifornii, przeniosła się więc i tam zaczęła następny rozdział życia, dokładnie w chwili, gdy na spotkanie z nią przyszedł gej z wirusem HIV. Akurat zaczynała się epidemia i panika. Do chorych bali się dotykać nawet lekarze.
Otworzyła dla nich swój dom, a po roku miała tak wielu chętnych, że w końcu miasto przydzieliło jej salę i finanse. Spotykała się tam i z chorymi i z ich rodzinami, chodziła na kolejne pogrzeby, odwiedzała w szpitalu, usiłowała nawiązywać kontakty z bliskimi, którzy ich odrzucili, namawiała na wzajemne przebaczanie.
Cokolwiek się myśli o jej – niekiedy dyskusyjnych – teoriach, trzeba przyznać, że wcielała je w swoje życie i to w krańcowych sytuacjach. A była to era przedinternetowa. Facebookowi guru serwujący okrojone cudze myśli, wykreowany wizerunek i emfatyczne hasła w stylu; dopnij sobie skrzydła, mają, nie da się ukryć, łatwiej. Ona musiała pracować sobą, świadczyć sobą i być wszędzie. Kiedy wydawało się, że jakoś posklejała od nowa swoje życie, zaatakowała ją rak.
Wyprawa w przeszłość
Jej zdaniem ciało zapisuje wszystko, co dzieje się w sferze emocjonalnej i mentalnej, a szczególnie na początku życia, bo dziecko nie potrafi określić emocji, które nim targają. W dodatku, to niczyja wina, bo każdy na dokładnie to samo, może zareagować zupełnie inaczej. Przykładowo; rodzice mówią małemu synkowi – „Nie możemy ci kupić hulajnogi, nie mamy pieniędzy, musimy kupić buty dla rodzeństwa, jako odpowiedzialny i kochany chłopiec na pewno to zrozumiesz”.
I jeden rozumie, nawet będzie dumny, że jest taki odpowiedzialny, drugi natychmiast zapomni, bo właśnie zobaczył piłkę, a inny poczuje złość, zawiść, wściekłość. W tym momencie w jego ciele zakoduje się informacja; odpowiedzialność to obciążenie, pieniądze to coś o co trzeba się bać, jak da się komuś, to nie będzie dla mnie, jak się nie zgodzę, to będę odrzucony. Jako dorosłemu, ta zakodowana informacja będzie się dawać we znaki na różnych poziomach. I w kontaktach z innymi ludźmi i z samym sobą. Może uciekać od odpowiedzialności, bać się ciągle o pieniądze, wierzyć, że wszyscy czyhają na jego majątek, a także cierpieć przez lata na bóle kości, mięśni, chroniczne zmęczenie itp.
Jej zdaniem i rak i cellulit powstają tak samo i każda choroba jest manifestacją negatywnych doznań i emocji. Ponieważ zaburzenie nastąpiło w sferze energii otaczających ciało, więc żeby uwolnić się od bólu, trzeba ten proces odwrócić – twierdzi. Ale, wbrew licznym jej naśladowcom, to wcale nie jest takie proste i nie wystarczy wypisywanie – nawet miesiącami na setkach stron – afirmacji. Wręcz na odwrót, człowiek może się poczuć jeszcze bardziej sfrustrowany. Przede wszystkim trzeba znaleźć to pierwotne, uszkadzające doświadczenie, naprawić – i dopiero wtedy zaczyna się naprawdę żyć i reaguje na to, co dzieje się tu i teraz, realnie, a nie na to, co wydarzyło się w przeszłości.
Dotyk miłości
Ona sama, do odkrycia tej pierwszej, psującej aurę przyczyny stosuje np. pismo automatyczne. Dokładnie tej samej techniki używały XIX-wieczne media do kontaktów z nieznanymi bytami, a współcześni hipnoterapeuci do leczenia fobii. W jej wydawnictwie pracownicy stosują pismo automatyczne, gdy podejmują decyzje wydawnicze. Technika jest prosta, wymaga jedynie dużej kartki papieru i ołówka. Jeśli ktoś nie umie wprowadzić się w trans sam i nie ma pod ręką hipnoterapeuty, może spróbować przed zaśnięciem, albo oglądając film w tv, chodzi o to, żeby rozproszyć uwagę.
Nie należy starać się nic pisać, tylko po prostu robić to, co chce ręka. Pytanie należy zadać proste, coś stylu – jakie są przyczyny moich migren? Kto mnie kocha? Jak wykorzystać moje zdolności itp. Niektórym udaje się już po pierwszym razie uzyskać, niekiedy zaskakujące odpowiedzi, inni muszą poćwiczyć. Sama Louise, gdy leczenie jej raka nie skutkowało, w końcu krok po kroku odkryła niszczące ją emocje.
Jako pięciolatka została zgwałcona przez sąsiada. Sam fakt pamiętała zawsze, resztę schowała w ciele; ból, nienawiść, wstyd, lęk, poczucie niesprawiedliwości. Od tamtego czasu nigdy nie czuła się w pełni bezpieczna, reagowała starym bólem na nowe doświadczenia i chciała nad wszystko, żeby ktoś się nią zaopiekował, bo sama nie umiała się ochronić. Oświeciło ją, że czuła też zapiekłą nienawiść nie tylko do gwałciciela, ale i do samej siebie. Teraz dopiero przyszedł czas na afirmacje, napisała ich zresztą potem setki na różne okazje. Nazwała to w skrócie uzdrowieniem przez miłość. Jest przekonana, że dokonała samowyleczenia.
Jej zdaniem pierwszym objawem, że wraca się do pierwotnej harmonii wcale nie jest przekonanie o swojej własnej doskonałości, a doznanie rozumienia innych ludzi, motywów ich zachowań i ograniczeń, którym podlegają. Jest to nagły, leczący choroby błysk – poza wszelkim egoizmem, twierdzi.