Zima nie odpuszcza. Żadnej, najmniejszej nawet, winy. Smaga po gołych szyjach. Wślizguje szczelinami. Podpełza. Zaraz zamarzną mi oczy – mówię. I na wszelki wypadek mrugam trzy razy za siebie. Wiatr wyje i słychać karetki. W taką pogodę umierają ludzie. Częściej. Bezdomni sypiają w przedsionkach banków. Widziałam brodatego mężczyznę, ze śpiworem. Jak układał się do snu pod jarzeniowym słońcem neonów. Uśmiechnęłam się ze wstydu. Do odbicia w witrynie sklepu. W którym mogłabym kupić każdy jeden produkt. Tylko po co. Skoro są niepotrzebne. Wadliwe. I brzydkie. Nawet jeśli kosztują 99 centów plus podatek. To nadal tylko śmieci. Plastykowe barachło. Odpad.
Śnieg zmienił kolor. Czarne strupy na chodnikach ropieją jednorazowymi kubkami, zesztywniałymi z zimna, skrawkami gazet, pustymi butelkami po piwie. Choć te znikają najszybciej. Wyłuskane przez zbieraczy opakowań szklanych. Pielgrzymów do punktów skupu. Którzy wierzą, że pieniądze leżą na ulicy. Szczególnie w Ameryce. Szczególnie w każdy czwartek czy wtorek. Kiedy mieszkańcy wystawiają worki na chodnik. I zanim przyjedzie śmieciarka, można wygrzebać co lepsze okazy. A potem spieniężyć. Kiedyś próbowałam policzyć. Ile dziesiątek, bądź setek butelek i puszek składa się na sto dolarów. Ale mi się nie udało. Nigdy nie byłam dobra z rachunków. Chyba, że sumienia. Albo zysków i strat. Emocjonalnych. Do cyfr miałam stosunek raczej podejrzliwy. Nie znałam języka. Klucza. Kodu. Ostatnio, dokonując wirtualnych transakcji finansowych, zamykam oczy. By nie zobaczyć końcowej sumy na koncie. K. zapytał – co robisz. Widząc mnie z dłonią przy twarzy. Myślał, że oglądam dokument z wyzwolenia Auschwitz. Bo właśnie odtajniono archiwalne nagrania, jak dzielni Brytyjczycy ratowali tych, którzy przeżyli. Chciałam napisać „ludzi”, ale to były cienie. Żywi umarli. Myślałam, że widziałam już wszystko. Że przeczytałam dość na temat okrucieństwa II wojny światowej. Że może nawet trochę zobojętniałam. Ale nie. Nadal się boję. Oglądając czarno-białe zdjęcia. Czytając „Małą zagładę” Anny Janko, która opisuje pacyfikację rodzinnej wsi na Zamojszczyźnie. I dużo pisze o dzieciach. Mordowanych, nie tylko przez Nazistów. Nie tylko w obozach. I o tym, że trauma jest dziedziczna. Strach jest dziedziczny. Przekazywany z pokolenia na pokolenie. Jak choroba genetyczna. Rak. Więc zasłaniam oczy. Żeby się nie śniło. Nie wyświetlało w głowie. Bo obrazy zapadają głębiej. Raz zobaczone- zapisane. I nie można cofnąć. Przewinąć rolki do początku. Wymazać. Ale, między palcami, podglądam. Bo czuję, że tak jest sprawiedliwie. Powinniśmy dzielić tę winę. Wszyscy. Po równo. Nie uchylać się. Nie wymigiwać. Patrzeć z szeroko otwartymi ramionami. Żeby nigdy więcej nie popełnić podobnej zbrodni. Na człowieku. Choć znajoma mówi, że już dość. Że ile można epatować. I po co kręcić filmy. W których pokazują morderstwa na Żydach. Szczególnie, jeśli popełniali je Polacy. To nie przystoi. Szczególnie polskim reżyserom. Szczególnie w polskich filmach. I że trzeba to wyjaśnić. Tłumaczyć odbiorcy, który sam nie zrozumie. Bo nie zna historii. Więc najlepiej walnąć go planszą między oczy. Na której będzie stało – jak wół – że Polacy ratowali, a jeśli zabijali, to mieli na pewno dobry powód. Bo – w przeciwieństwie do innych narodów- my jesteśmy bez skazy. To nam należy się współczucie. I podziw. Mamy monopol na cierpienie, na bycie ofiarami. I żadne dzieło sztuki nam tego nie odbierze. Amen. Nie umiem zrozumieć jednostronności sądów i nieumiejętności zdobycia się na odrobinę autorefleksji. Winy mojego narodu zawsze bolały mnie bardziej, niż najgorsze zbrodnie cudzego. Cenię odwagę i świadomość twórców, którzy wolą zmierzyć się z trudną przeszłością, niż stawiać pomniki.
*
Czasem chciałabym uciec. Z tego miasta. Z tego świata. Gdzie ciągle mordują. W imię boga albo ojca (narodu). Jak Konwicki, kiedy przyznaje, że najchętniej ewakuowałby się z planety Ziemia. Bo to nie jest dobre miejsce na życie. Szczególnie teraz. Kiedy zamarzają rzeki i ptaki. Giną niewinni ludzie. Na wojnach, pod kołami samochodów, w szpitalnych łóżkach. I każdy poranek jest małą apokalipsą. Północny wiatr wywiewa resztki złudzeń. I jest psychicznie trudniej. Prozac życia – w postaci łatwo dostępnych uciech – nie wystarcza. Trzeba sięgać głębiej. By nie musieć cytowaćpoety, który pisze: z uniesień pozostało mi uniesienie brwi, ze wzruszeń – wzruszenie ramion.**
*, ** Jacek Podsiadło