Są czarne i mają połyskliwą skórę. Dopiero kiedy ożłopią się krwi widać na grzbiecie rude cętki. Pan Irydolog przywiózł je w słoiku. A teraz „stawia” na chorych plecach. Nic nie czuję. Może poza lekkim, jak ukąszenie komara, swędzeniem. Leżę potulnie i zgadzam się na wszystko. Każdą możliwą niedorzeczność. Gusła i czary. Byle uwolnić się od nokautującego bólu. Podnieść z klęczek. Pan Irydolog zagląda głęboko w oczy. Śledzi kratery i zastygłą lawę. Ale spojrzenie mam czyste. Zrenice niczego nie zdradzają. Choć podobno można z nich wyczytać wszystko. Przebyte w dzieciństwie zapalenie ucha, ciążę i kłopoty ze snem. Pijawki robią swoją robotę. Po godzinie wyglądają jak wielkie, tłuste kaszanki. Widzę je na zdjęciach, które K. robi z góry. Zafascynowany tym archaicznym procederem, o którym dotąd czytał jedynie w książkach. Jest 2015 rok. W ręku trzymam telefon z dostępem do całej wiedzy tego świata, a na plecach mam robaki, które – jak twierdzą zwolennicy hirudoterapii – wpuszczają do organizmu drogocenne enzymy i czynią cuda. Ale ja w cuda nie wierzę. I pewnie dlatego żadne pijaczki – jak dowcipnie nazywa je K. – nie pomogą. Bo trzeba zaufać, zawierzyć. Nie pytać, nie kwestionować. A ja nie potrafię. Nigdy nie potrafiłam. Na lekcjach religii podnosiłam rękę do góry zbyt często. Pani katechetka była zniecierpliwiona. Potem zła. Aż w końcu wypraszała mnie z klasy. Inni nauczyciele nie mieli łatwiej. Dociekliwość brali za arogancję. Własne zdanie za pychę. Tylko nielicznych cieszyła moja skłonność do samodzielnego myślenia. Jednak z troską przestrzegali. Że nie będzie łatwo. I lepiej odpuścić. Dać się skosić. Jak w tym punkowym kawałku. Cały trawnik ma być równo. Ledwo kiełkujące, dzikie pędy, należy przyciąć. A najlepiej wyrwać. Z korzeniami. Żeby nie płożyły się, nie zarastały uporządkowanej murawy.
Zawsze za tym tęskniłam. Myślałam, jak to jest, mieć pewność. Wierzyć, bez wątpliwości. W cokolwiek. Boga. Ludzi. Pijawki. Zioła. Medytację. Psychoterapię. Albo dietę bezglutenową. To musi być przyjemne uczucie. Znaleźć oparcie. Sens. Przestać się w końcu miotać. Wyzwolić z lęku.
*
Leżę i czekam, aż pijawki „odpadną”. Obąbane – jak mawiało się w Poznańskiem – krwią, dokonają żywota. Odurzone spirytusem, w ekstatycznej, limfatycznej orgii, zdechną w plastykowej torbie. Pan Irydolog opowiada, że są śmiałkowie, którzy aplikują krwiopijców w okolicach dziąseł, bądź nozdrzy. Świetnie radzą sobie z zatokami- twierdzi. Są dobre na opuchlizny, żylaki i pajączki. Przychodzą na pomoc, gdy medycyna konwencjonalna ma do zaoferowania jedynie większe dawki farmakologicznych otępiaczy. Podobno leczą nimi w szpitalach. Nie tylko na Kamczatce. Ale w samym sercu nowoczesnego przemysłu medycznego. W zachodnich fabrykach zdrowia. Gdzie coraz wymyślniejsze techniki zastępują współczucie i empatię. Gdzie liczą się głównie cyfry. Statystyki. I numery ubezpieczeń.
*
Miałam kilka lat, gdy topiłam się w stawku. Była późna jesień. Wpadłam do wody i nie mogłam się wygrzebać. Koleżanka zamiast podać rękę, uciekła. Wełniany płaszcz, w rudą kratkę, nasiąknął wodą. Nie pamiętam, jak znalazłam się na brzegu. Tylko drogę powrotną do domu. A właściwie do cioci, która mieszkała obok. Woda była zimna i kapała na chodnik. Łzy były ciepłe i zastygały na czerwonych z emocji policzkach. Bałam się przeraźliwie. Nie o życie. Bo wtedy byliśmy nieśmiertelni. Nie wiedzieliśmy co to choroba, ani umieranie. Nie zdawaliśmy sobie sprawy z grozy sytuacji. Bawiąc się beztrosko na podwórku, z kluczami na szyjach. Bałam się, że pod ciężką skorupą płaszcza, pod mokry sweter i wełniane rajstopy, dostały się pijawki. I teraz wgryzają się w białe mięso. Jedzą mnie od środka.
Myślę o tym wszystkim leżąc na podłodze. O rozpaczy dziecka osaczonego przez wymyślone – albo całkiem realne – monstra. I że to nigdy się nie kończy. Strach, że coś zaatakuje. Wczepi się w skórę i zacznie żreć zdrowe tkanki. Podstępnie, ukradkiem. Zamieni życie w nie -życie. Lecz ciąg upodlających tortur, nieprzespanych nocy, miesięcy cierpienia. Ochronna bańka dzieciństwa przestała nas chronić. Wpadamy do lodowatej wody ze świadomością, że możemy utonąć. Wierzgamy, szamoczemy się, walczymy. Wołamy o pomoc licząc, że ktoś wyciągnie dłoń w naszą stronę. Kawałek kija, albo chociaż słoik z pijawkami.