Mam dwie dusze – warszawską i nowojorską. W Nowym Jorku czuję się jak w Warszawie, w Warszawie jak w Nowym Jorku. Tu i tam jestem u siebie. W Nowym Jorku śni mi się Warszawa, zaś w Warszawie Nowy Jork. Nowy Jork ciągle rozpoznaję, choć mieszkam w nim już 29 lat, natomiast Warszawę wciąż odszukuję. Tę Warszawę, w której się urodziłem i którą opuściłem tylko „na chwilę”. W obu miastach odkrywam miejsca i detale nieznane. Nie znam wciąż wielu dawnych części Nowego Jorku i nie znam jeszcze wielu nowych części Warszawy. Tu i tam zdarza się, że nie wiem, gdzie jestem. W Nowym Jorku przeważa potrzeba zobaczenia nieznanego, w Warszawie potrzeba powrotu do znanego. Przeważają wspomnienia związane z ludźmi, sytuacjami i miejscami. W Nowym Jorku ciekawi mnie, kto mieszka za oknami przyciągającymi moją uwagę, w Warszawie przeważa smutek, że za znanymi oknami nie ma już bliskich mi ludzi. A tych okien jest coraz więcej. W obu miastach są one moją obsesją. Myślałem, że się z nią uporam pisząc przed laty „Okna pełne nadziei”, ale gdzie tam – nie opuszcza mnie ona nigdy. I nigdzie. Nie tylko w Nowym Jorku i Warszawie, nie tylko w Polsce, nie tylko w Ameryce. Chodzę zatem z zadartą głową i zaglądam, gdzie tylko się da. W Warszawie także do moich dawnych okien na Tamce i Wiejskiej oraz do okien powojennego mieszkania moich rodziców na rogu Narbutta i Wiśniowej. Przystaję, kiedy widzę piękne wnętrza. Wchłaniam je w siebie. Zwłaszcza te, które są nie tylko piękne, ale i ciepłe. Mam wielką potrzebę przebywania w wizualnie ciepłych wnętrzach. Czyżby dlatego, że wewnątrz siebie staję się coraz chłodny?

$

Dzisiejszy ja, to już coraz rzadziej dawniejszy ja. Widać to w artykułach i rzecz jasna w albumach ze zdjęciami oraz w filmowych migawkach z moim udziałem. Jestem już tak inny, że nie wszyscy mnie poznają. Ba, bywa, że i ja sam siebie nie poznaję na dawnych fotografiach i w dawnych publikacjach. Ze mnie dawnego została do dziś ciekawość rzeczy i ludzi. Nie wszystkich, rzecz jasna. Teraz uczę się doceniać małe przyjemności. Dotychczas bezskutecznie wspinałem się na przysłowiowe Himalaje, dzisiaj radują mnie Pieniny.

 

$

 

Zaproszenia, zaproszenia, zaproszenia. I to nie tylko w Warszawie. Czasu nie staje, by je wszystkie przyjąć. Wizyty, wizyty, wizyty – nigdy nie udaje mi się zobaczyć ze wszystkimi, z którymi chciałbym i powinienem. Zawsze odlatuję z poczuciem winy wobec osób, z którymi się nie spotkałem. Zawsze.

$

Premiery, wystawy, koncerty, imprezy na wolnym powietrzu – kiedy zobaczę choćby tylko te, które mnie z różnych powodów interesują? W Warszawie Mundial nie wpływa na frekwencję. Bilety do teatrów i na koncerty wyprzedane, wejściówek nie starcza, kina zapełnione w 80 procentach, na wystawach kłębią się znawcy i chętni, by nimi zostać. Stolica oferuje bardzo wiele atrakcji różnego typu. W teatrach i filharmonii widzę najpiękniejszą polską młodzież licealną i studencką. Wiele subtelnych twarzy, niebanalne ubiory, ciekawe spostrzeżenia. Świeżość, naiwność i wdzięk młodości.

$

Film „Zimna wojna” rozczarował mnie. Owszem, historia związku opartego na sile pociągu seksualnego jest sprawnie opowiedziana na tle realiów z kolejnych powojennych lat. Nie sposób jednak oprzeć się wrażeniu, że poza pożądaniem nic więcej kochanków nie łączy. Być może dlatego, że niczego więcej w nich nie ma, jeśli nie liczyć zauroczenia piosenką ludową „Dwa serduszka cztery oczy”, spopularyzowaną przez zespół „Mazowsze”. Melancholia Wiktora i buntownicze nieokrzesanie Zuli to trochę za mało, żeby zbudować pełniejsze postacie. Nie podzielam zachwytów nad reżyserią Pawła Pawlikowskiego i nad grą Joanny Kulig i Tomasza Kota. Wiem, że jestem w swej opinii odosobniony, ale dalibóg nie widzę w „Zimnej wojnie” niczego więcej ponad przeciętność. Pawlikowskiemu przyznaję umiejętność tworzenia nastroju i pokazywanie akcji poprzez szczegóły, ale podziwiam przede wszystkim zdjęcia Łukasza Żalka.

$

 

Niezależnie od krytycznych uwag, bardzo się cieszę, że świat docenia Pawlikowskiego raz po raz go nagradzając, mimo że jego filmy nie epatują efektami specjalnymi i nie są nastawione na komercję. Na Polskę patrzy on oczami człowieka z zewnątrz, wychowanego i wykształconego w Anglii. I nie zawsze ją widzi tak, jakbyśmy chcieli. Ostatnio powiedział – „W naszym kraju wszystko jest określone etnicznie. W głowach narodowców i prawicowców to, że odniosłem sukces łączy się w jedną spiskową całość. W ogóle w Polsce panuje przekonanie, że w życiu wychodzi tylko cwaniakom. (…) W przestrzeni publicznej jest dużo hałasu – z jednej strony konsumpcyjnego z drugiej nacjonalistycznego. Czasami mam poczucie, że konsumpcjonizm i nacjonalizm są częścią tego samego zjawiska”. Jako przykład Pawlikowski podał używanie symboli narodowych i znaku Polski Walczącej na koszulkach. W jego przekonaniu jest to przejawem mody a nie pogłębionego patriotyzmu. I w rzeczy samej, nierzadko bywa, że ci, którzy zakładaja koszulki z tymże znakiem, nie wiedzą, kiedy on powstał i co dokładnie oznacza. Liczy się pseudopatriotyczny szpan.

$

Przedstawienie „Garderobianego” w Teatrze Narodowym w Warszawie jest opowieścią o współzależności psychicznej sławnego aktora i jego zakulisowego asystenta do wszystkich zadań. Dla obu teatr jest świątynią a aktorstwo misją. Trzeba grać nawet wtedy, kiedy lecą wojenne bomby i kiedy nie ma już sił fizycznych i psychicznych. Trzeba mówić o rzeczach najważniejszych tekstem Szekspira i wielkich klasyków. Zgodnie z intencjami autora sztuki – Ronalda Harwooda, jest to również opowieść o specyfice kulis i swoistym świecie tworzonym w teatrze przez ludzi sceny. Nie tylko aktorów, ale także inspicjentów, pracowników technicznych i rekwizytorów. Najbardziej fascynujące jest przedzierzganie się prywatnej osobowości aktora w graną postać i jego powrót do siebie samego po zakończeniu spektaklu. „Garderobiany” jest także istotną przypowieścią o posłannictwie artysty, scenicznej wspólnocie, zawodowej niesprawiedliwości i ludzkiej niewdzięczności. W tymże przedstawieniu wszystkie role są bardzo dobrze zagrane, natomiast dwaj protagoniści – Jan Englert jako Stary Aktor i Janusz Gajos w roli tytułowej stworzyli przejmujące kreacje.

$

 

Minione dni w Warszawie były tak ciepłe, że nawet starsze panie chodziły w spódniczkach typu mini mini lub szortach tak krótkich i obcisłych, że wrzynaly się w pupę i pachwiny. Taka teraz moda. Na Uniwersytecie Warszawskim widziałem studentki i studentów ubranych jak na plażę. Ponoć już wszystko wypada i wszystko wolno. Coraz więcej też widzę osób dumnie eksponujących swoje tatuaże. Ohyda! Nawet wtedy, kiedy wytatuowany jest wspomniany wyżej znak Polski Walczączej.

 

 

Andrzej Józef Dąbrowski