Można by pomyśleć, że gdy ktoś już nie pracuje, bo jest emerytem albo odłożył trochę pieniędzy, ma wieczne wakacje. Zapewne ktoś tak odbierałby moje nic nierobienie w Warszawie – gdyby nie przeczytał jakiegokolwiek mojego tekstu i zrozumiał, że mieszkanie w stolicy, zwłaszcza zimą, to wakacje nie są.

Za wakacje uważamy pobyt w miejscu wyróżniającym się pięknem, zdrowym klimatem i atrakcjami turystycznymi; sławnym i pokazywanym w filmach. Cały rok mieszkamy w Bytomiu i Trenton, na wakacje jedziemy do Sopotu, Zakopanego, Lake George i South Beach.

Miejsca te oferują przeżycia intensywne więc intensywnie z atrakcji korzystamy, skoro to tylko kilka dni urlopu. Nie dosypiamy, skoro tyle jest do zobaczenia. Nie żałujemy żołądków i wątroby, skoro tyle jest do skosztowania. Ma to być najpiękniejszy moment życia – przynajmniej do kolejnego urlopu.

Warszawa nie jest miejscem na wakacje. Owszem, przyjeżdżają tu szkolne wycieczki a w lecie garstka zagranicznych turystów, jednak przede wszystkim jest to miejsce do pracy, robienia kariery politycznej, finansowej, naukowej i artystycznej. Tu ludzie codziennie jadą do pracy przez zakorkowane i zadymione ulice. W słoneczne weekendy ulice pustoszeją a ruch robi się na ścieżkach rowerowych, ciągle jednak trudno poczuć się tu jak na wakacjach.

Z Nowym Jorkiem sprawa nie jest jednoznaczna. Miliony mieszkańców skupiają się na pracy i załatwianiu życiowych spraw. Turyści są jednak zauważalni nie tylko w niedziele w wybranych punktach miasta. Przyjeżdża ich tu, przez cały rok, ponad 50 milionów, są więc wszędzie, śmiesznie zadzierając głowy i pałętając się pod nogami wiecznie się spieszących nowojorczyków.

Czy w Nowym Jorku można czuć się jak na wakacjach, również w dzień powszechni? Moim zdaniem tak. Jako przewodnik widziałem przecież turystów z całego świata, których pobyt akurat wypadał w listopadzie, a zwiedzali Manhattan od poniedziałku do czwartku. Nie było dni nieturystycznych. Nowy Jork ma zbyt wiele znanych w świecie atrakcji, zbyt wiele przynosi asocjacji ze scenami z filmu, telewizji i motywami muzycznymi, żeby przestał być magnesem. Bez względu na pogodę, można przecież wejść do Grand Central Terminal, Metropolitan Museum of Art, jednej z tysięcy restauracji.

Czy można mieć w Nowym Jorku wieczne wakacje? Byłoby to życie co prawda próżniacze ale jednak intensywne, w szybkim tempie. Jeśli tylko ktoś ma dużo pieniędzy.

Jak już sugerowałem, Warszawa nie jest wymarzonym miejscem wiecznych wakacji. Znalazłem jednak ostatnio takie miejsce w Polsce.

Gdy wróciłem ostatnio promem ze Szwecji do Gdyni, wyskoczyłem do Sopotu, żeby sobie przypomnieć to miasto. Było jeszcze przed sezonem i dodało to tylko kurortowi uroku. Ludzi było stosunkowo mało więc można było przechadzać się „Monciakiem”, wejść jako niemal jedyny turysta na molo. Koniec ulicy Monte Cassino, przy wejściu na molo, pięknie rozbudowano. Ruch uliczny puszczono tunelem dzięki czemu powstał plac zabudowany wokół niewysokimi, nowoczesnymi budynkami, mieszczącymi hotele, butiki i restauracje. Wyremontowano Grand Hotel, obok postawiono, dorównujący mu prestiżem i cenami, Sheraton. Najpiękniej jednak prezentuje się park ciągnący się wzdłuż brzegu morza od Gdańska, przez Sopot, aż do Gdyni Orłowa. Wszystko jest tu wykończone na najwyższym poziomie: kostka bauma, ścieżki rowerowe, starannie przystrzyżone krzaki, ławeczki, oznakowane zejścia na plażę. Część parku na północ od „monciaka” jest dziksza: to właściwie lasek i rezerwat rzadkich ptaków. Można tym lasem dojść lub dojechać rowerem do Gdyni Orłowa i dalej do centrum miasta.

Po raz pierwszy od 22 miesięcy pobytu w Polsce odnalazłem miejsce, gdzie mam ochotę wyjść z domu, pospacerować. Oczywiście to zasługa morza: jego uniwersalne piękno uspokaja, oddala od spraw bieżących, w tym politycznych. Zimowe łażenie pomiędzy blokami w Warszawie to czas marnowany i spędzany brzydko. Chodzenie wzdłuż morza to czynność zdrowa, szlachetna i insipirująca. Mając z pokoju widok na morze da się wreszcie pisać książki, a nie komentować jakieś bieżączki z Sejmu i telewizji.

Sopot jest pięknym, poniemieckim miastem. Najdroższym w Polsce, gdy idzie o nieruchomości. Trudno się dziwić fascynacji warszawiaków tym miastem. Przecież, zamiast jeździć w smogu do warszawskiego biura, można przechadzać się zadrzewionymi ulicami Sopotu, mijając stylowe wille i nieliczne wysokie bloki, które tu wszakże nie są pozbawione zalet: z ich okien rozciągają sie piękne widoki.

Podejrzewam, że nawet w zimie – dzięki widokom na wodę i pięknej zabudowie miasta – nie jest tu nadmiernie melancholijnie.

Moża też tu spotkać ciekawych ludzi: minęliśmy Leszka Możdżera, poznałem profesorów sztuki, reżyserów teatralnych i handlarzy antykami.

Ostatnio znowu byłem w Sopocie, już na kilka dni. Sezon zaczął się na dobre: „monciakiem” przewalały się tłumy, piękne architektonicznie restauracje i smażalnie ryb umieszczone przy plaży pękały w szwach. Polscy wakacjusze-mieszczanie żyli według trybu dnia: śniadanie – spacer – lody – rybka – gofry – kolacja – picie w SPATiFie, Sfinksie lub innym barze – dopicie w domu. Pary i rodziny miały spokojne wakacje ale byly też liczne pary i grupy pięknie już opalonych dziewczyn, które przyjechały tu na wakacyjną przygodę życia.

Bo Sopot jest taką największą atrakcją w Polsce, najdroższymi i najbardziej „zachodnimi” wakacjami na terenie kraju. Mimo niedogodności takiego tłoku, myślę że przyjemnie by tu się mieszkało, szwendając się od kościoła do księgarni, od restauracji do smażalni. Wkrótce znało by się też dużo ludzi, którzy wydają się na poziomie i bardziej serdeczni, niż ci w Warszawie. Sopot to – w sezonie – największe w Polsce zagęszczenie rozrywki, turystyki i seksu, ale też życia intelektualnego i artystycznego na kilometr kwadratowy.

Może tu się przeniosę na wieczne wakacje?

 

Jan Latus