zxx hj Francesca_Cabrini

Matkę Cabrini charakteryzowała niespożyta energia, niezłomna wola, wielkie serce i pokora prawdziwej chrześcijanki. Mierzyła siły na zamiary, osiągając stawiane sobie cele.

Maria Cabrini urodziła się 15 lipca 1850 r. w Lombardii, w podzielonym na prowincje kraju. Pochodziła z wielodzietnej rodziny, której korzenie sięgały XIV wieku. Do najbardziej znakomitych przodków należał wtedy książę Cabrini Fendolo, toteż ród przybrał jego imię. Jej wuj po kądzieli, Agostino Depretis został premierem Zjednoczonych Włoch w 1876 r.

Mała Maria wychowywała się w rodowym majątku, położonym nieopodal Mediolanu. Nauki pobierała u siostr Sacre Coeur. Prowadzone przez nich szkoły licealne słynęły z bardzo wysokiego poziomu. Sercanki działały w wielu katolickich krajach, a więc także w przedwojennej Polsce aż do momentu zamknięcia szkół religijnych przez komunistów.

Zarówno pobierane nauki, jak i własne skłonności przesądziły o drodze życiowej przyszłej świętej. Wątła budowa i słabe zdrowie przeszkodziło jej w złożeniu ślubów zakonnych po ukończeniu 18 lat. Nie dając za wygraną, Maria wstąpiła w 1874 r. do zakonu sióstr Prowidentek, które zakładały domy Opatrzności Bożej. Składając śluby, przyjęła imię Franciszki, biorąc sobie za wzór Biedaczynę z Assyżu. Wyprzedziła tym samym o blisko 140 lat nowo obranego papieża.

Głęboka wiara, która ją cechowała, a także niepospolite zdolności w połączeniu z siłą charakteru zostały szybko zauważone przez powiernika klasztoru. Po trzech lata nowicjatu monsignore Seratti powierzył jej funkcję przeoryszy klasztoru w miejscowości Cadogno. Zawiść i intrygi popleczniczek uprzedniej przełożonej doprowadziły tu matkę Franciszkę do obłożnej choroby. Wyzdrowiała cudem. Nie poddając się zwątpieniu, zwycięzko wyszła z zesłanej na nią próby. Jej charakter kształtował się bowiem w przeciwnościach.

W 1880 roku matka Cabrini założyła własną misję, należącą do zakonu Sacre Coeur. Kobiety w roli misjonarek były wtedy rewolucyjną ideą w Kościele katolickim, a złożyło się na to wiele czynników. Nie ulega wątpliwości, iż wcale niemałą rolę odegrała tu kwestia ich bezpieczeństwa wśród pogan. Matka Franciszka zamierzała bowiem rozpocząć pracę misyjną w Chinach.

Przezwyciężanie oporu stawianego przez najwyższą hierarchię zajęło aż osiem lat. Udzielając jej wreszcie oficjalnego zezwolenia na ową działalność podczas prywatnej audiencji, papież Leon XIII wyrzekł pamiętne słowa: – Nie idź na Wschód moja córko, tylko na Zachód. Stolica Piotrowa ogłosiła bowiem wtedy Stany Zjednoczone krajem misyjnym. Dola włoskich i innych imigrantów z katolickiej Europy, nie posiadających umiejętności czytania i pisania, była wówczas szczególnie ciężka w Ameryce.

Wyjątek od tej reguły stanowili jedynie Irlandczycy, którzy już w latach 70-tych XIX wieku rządzili Nowym Jorkiem, stanowiąc tutaj największą falę emigracyjną za chlebem. Niemałą rolę odegrało powszechne nauczanie, wprowadzone przez Wielką Brytanię na ich ojczystej wyspie, a więc znajomość angielskiego, choć w domu posługiwano się wyłącznie językiem gaelickim.

Złożyły się także na to dodatkowe czynniki, jak chociażby przynależność do klanów, z czego wynikała zarówno bezwzględna lojalność wobec bossów, jak i zdolności organizacyjne. A poza tym głosowali oni en bloc na demokratów. Wcale niemniejszą rolę odegrał też charakter narodowy. W przeciwieństwie do pokornych chłopów, ciemiężonych przez całe wieki w innych krajach, nie raz i nie dwa powstawali oni z bronią w ręku przeciwko Brytyjskiej Koronie na Szmaragdowej Wyspie.

Nie posiadając żadnych wpływów politycznych w Nowym Świecie, cała reszta nowych przybyszów spotykała się z dyskryminacją nieomalże na każdym kroku. Brakowało im księży, którzy by ich nauczali w ojczystym języku. Kler irlandzki, mający tutaj przemożne wpływy od co najmniej ćwierćwiecza, odstręczał od udziału we mszy wiernych, którzy nie mówili po angielsku. Do wręcz skandalicznej praktyki, zapożyczonej od tutejszych protestantów, należało pobieranie opłat u wejścia do świątyni. Nie było na to stać biedaków, którzy ledwo wiązali koniec z końcem.

Nic więc dziwnego, iż Watykan powierzył Franciszce Cabrini opiekę nad najbardziej potrzebującymi. Osiadła ona wraz z siedmioma siostrami w Nowym Jorku, w którym mieściło się największe włoskie skupisko. Zajęły one skromny dom przy 57 Ulicy. Czynsz opłacała Amerykanka, która wyszła za hrabiego Cesnoli. Sprawował on wtedy funkcję dyrektora Metropolitan Museum. Szlachetna osoba pokrywała także inne wydatki. Pozwoliło to siostrom na odłożenie pieniędzy nie tylko na czarną godzinę, ale także na stworzenie funduszu założycielskiego.

Do celów nowej misji należała dobroczynność, krzewienie wiary, wychowywanie dzieci i młodzieży w duchu katolickim, szerzenie oświaty i szeroko zakrojona pomoc potrzebującym. Pierwsze lata były niezwykle trudne. Arcypiskup Carrigan ciągłe rzucał sercankom kłody pod nogi, surowo im nakazując, aby się ograniczały li tylko i wyłącznie do własnej społeczności. Zniechęcał je jak mógł, dając im także nieproszone rady. Usilnie nalegał, aby poniechały próżnych wysiłków. Liczył na to, iż wrócą w końcu do ojczyzny, nie spełniwszy swego zadania. Nie był on w stanie pojąć, iż przyszła święta traktowała własną służbę na obcej ziemi jako posłannictwo Boże, nie zrażając się niczym.

Jej wiara przenosiła góry. Modląc się gorliwie i wykazując wprost anielską cierpliwość, matka Franciszka zjednała sobie w końcu nowojorskiego dostojnika. Pracowite jak mrówki siostry dziergały koronki na sprzedaż i długo żebrały na ulicach, chodząc także po domach z garnuszkiem w ręku. Zgromadzone pieniądze i datki zostały przeznaczone na otwarcie nowicjatu dla dziewcząt i drugiego sierocińca z rzędu.

Pierwszym wielkim zwycięstwym było uzyskanie przez nią dopłat z kasy publicznej do szkół żeńskich, ochronek i szpitali, które zaczęły powstawać w mgnieniu oka. Choć jej dusza ulatywała ku niebiosem, to matką Cabrini chodziła mocno po ziemi, stając się pionierką w gromadzeniu funduszów na cele filantropijne.

W 1919 r., a więc na krótko przed śmiercia, prowadziła imperium dobroczynne, obejmujące nieomalże cały kraj. Pomagało jej w tym 450 sercanek i co najmniej kilkadziesiąt szarytek, nie mówiąc już o całej armii ludzi świeckich. Wiecznie młoda duchem zarażała wszystkich swoim entuzjazmem. Herkulesowe prace były oparte na zdrowych zasadach. Należała do nich bezwzględna uczciwość i obowiązek rozliczania się z każdego grosza. Wspólne przedsięwzięcia były więc oparte na zdrowych zasadach finansowych, zaś misjonarki żyły więcej niż skromnie.

Już w zaraniu swej działalności matka Cabrini rozszerzyła swoją pomoc na wszystkich emigrantów, co budziło wiele niechęci wśród jej rodaków, a szczególnie duchownych. Opowiadała się za asymilacją, toteż językiem wykładowym w szkołach misyjnych był angielski, co nie spotkało się z aprobatą w Rzymie. Jako zdecydowana zwolenniczka melting pot, świadomie kształciła tu obywatelskie uczucia.

Uważała Amerykę za swoją drugą ojczyznę, zmieniając swoje imię na Frances. Obdarzona charyzmą formowała charaktery, dając przykład życia zgodnego z Bogiem i moralnością. Uosabiała przy tym najlepsze amerykańskie cechy jak pracowitość, pragmatyzm, przedsiębiorczość i rozmach w działaniu. Zostawiła wspaniałą spuściznę czyli przeszło 90 katolickich szkół w samym stanie Nowy Jork. Wyniesiono ją na ołtarze 7 lipca 1946 r. W uznaniu ogromnych zasług Watykan nadał matce Cabrini godność patronki imigrantów.

Ufundowany przez nią szpital w moim sąsiedztwie, a więc na Fort Washington Avenue został odebrany siostrom blisko 20 lat temu bez żadnego odszkodowania. Jeszcze gorszy los spotkał założone przez nią szkoły. Siedem lat temu zamknięto aż 39 katolickich szkół w stanie Nowy Jork. Dwa lata temu, a więc po wyczerpaniu się funduszu założycielskiego, zostało zamknięte liceum dla dziewcząt, choć nadal istnieje tutaj klasztor, nowicjat i skromny kościółek pod jej wezwaniem.