fot. Weronika Kwiatkowska

fot. Weronika Kwiatkowska

dedykuję Iwonie

Egzotyczna roślina, której liście przypominają obierki po ogórkach, usycha w doniczce. Zielone wąsy toczy rdza. Zwisają smętnie po obu stronach. Trochę, jak opuszczone ramiona spracowanej kobiety. Wyciągnięte do ziemi od noszenia ciężkich siatek z zakupami, dzieci, zmartwień. Niebieskawy sukulent też ledwo zipie. Pokłada się, zwiesza głowę. Zagłada kwiatów trwa. Koncentracyjny parapet. W domu mam.* Wystarczył tydzień nieuwagi. A raczej niemożności. Chwilowa przerwa w obrabianiu domowego ogródka. I wszystko porosło kurzem. Nieujarzmiona materia wyhynęła z czeluści anektując najmniejszy skrawek wolnej przestrzeni. Namnożyło się. Rozpleniło. Zaatakowało. Oglądam krajobraz zniszczeń nie mogąc uwierzyć w nieodwracalność zaniechań. A jednocześnie potęgę domowego kieratu. Że codzienna krzątanina, te wszystkie małe, bezwiednie wykonywane gesty, mają sens. Porządkują świat. Są, jak ledwie widoczne haczyki, wbite w twardy, nieprzyjazny grunt. Trzymają mocno. W pionie.

*
Jestem cały czas w drodze. Nawet, jak siedzę tydzień w domu, to jestem w drodze – mówi Tadeusz Konwicki, w filmie dokumentalnym**, który oglądam po raz drugi. Bo wcześniej nie mogłam się skupić. Ból zaprzątał uwagę i żadne sztuczki dr Sarno, by go przechytrzyć siłą umysłu, nie pomagały. Była ciemna noc i leżałam na podłodze. Jak pies. Lizałam rany, w kącie. Wyłam do księżyca. Patrzyłam w mądre oczy Pisarza i nie rozumiałam nic z tego, co mówi. Teraz słowa nabierają znaczeń. Obrazy zasiedlają wyobraźnię. Widzę, jak pisze Małą Apokalipsę. Nie przy biurku. Nie przy maszynie. Nie od dziewiątej do piątej. Z przerwą na obiad. Lecz konwulsyjnie. Uruchomiony impulsem. W twórczym amoku. Po nocach. Na kanapie. Obłożony papierem ukradzionym z Czytelnika. W akcie spontanicznym, który zawsze był reakcją na Coś. Przepytujący co rusz próbują wstawić Pisarza na cokół, ale im na to nie pozwala. Moje pokolenie miało lęk przed pozą – wyjaśnia. My staraliśmy się być autentyczni. Dbaliśmy o to, żeby w życiu pozazawodowym nie pozować na artystów, wtajemniczonych. Staraliśmy się być jak najbardziej normalni. I to właśnie przebija. Ze wszystkiego, co mówi. Prostolinijność. Autentyczność. Konwicki ma zachrypnięty głos starca, ale spojrzenie jasne, poszukujące. Każde kolejne zdanie wybrzmiewa, jak memento. Strasznie się lękam zdawkowych rozmów – opowiada Łapickiemu. Zrozumiałem, w którymś momencie, że żyję raz. Niczego nie powtórzę, nie poprawię. Wobec tego żyję w kokonie własnej autonomii. Przestałem przysłuchiwać się wszystkim wrzaskliwym demagogom, kiedy zrozumiałem, że ja jestem swoją własną autonomią. Wobec tego też troszkę – mówiąc patetycznie – osamotniłem się.

*
Osamotnienie, jako wybór. Szansa na coś. A nie przykra konieczność. Trudny koncept, lecz – jeśli zrealizowany- musi być wyzwalający. Rozmawiam o Konwickim z przyjacielem, który dobrze rozumie czasownik „osamotnić się”. Od lat żyje trochę z boku, na własnych zasadach, trudnych do zaakceptowania przez tzw. ogół społeczeństwa. Nie szuka dla swoich wyborów potwierdzeń, ani zrozumienia u innych. Nie obnosi z „oryginalnością”, jak wielu artystów, którzy ze stylu życia uczynili spektakl. Domagając się, by publiczność klaskała. A najlepiej płaciła jeszcze za bilety. Jest – jak mówi Tadeusz Konwicki – zdany na własne siły. Na własne życzenie. Wolny.

*
Doświadczenie cierpienia jest również doświadczeniem samotności. Tej najgłębszej. Najdotkliwszej. Nikt, nawet najbliższa osoba, nie potrafi zrozumieć, poczuć, podzielić. Może się zbliżyć na tyle, na ile jej pozwolimy. Ale w drogę wyruszamy sami. W albumie Janusza Kapusty znajduję sentencję: W miłości świat się zawęża do drugiej osoby. W bólu, do siebie. Ilustracja przedstawia dwie figurki – przypominające medytujących ludzi – które ciążą ku sobie, trzymając się za ręce. A potem czytam jeszcze jedno, mądre zdanie, z „Podręcznika do myślenia”: Szanujmy cierpiących i doświadczanych. To oni muszą poszukiwać sensu. Nikt szczęśliwy by się nie rozwijał.
*Katarzyna Nosowska
**TVP Kultura, Co ja tu robię? Tadeusz Konwicki, reż. Janusz Anderman