DSC_0274

fot. Weronika Kwiatkowska

 

Owoce persymony, pomarańcze, mandarynki, cynamon. Pierniczki lukrowane, cukrowe koniki, maślane ciasteczka. Zapach suszonych grzybów i świerku. Światło. Na ulicach, w oknach, domach. Ciepłe, migotliwe. Odświętne. Coraz trudniej dać się ponieść bożonarodzeniowej atmosferze wyjątkowości. Dogrzebać do uczucia sprzed lat. Kiedy z niecierpliwością wyglądało się pierwszej gwiazdki. I wierzyło we wszystkie wigilijne cuda. Jednak coroczne rytuały, choć powtarzane z coraz mniejszą gorliwością, ciągle mają moc wskrzeszania. Stajemy się tkliwi. Stajemy się ckliwi. Zanurzamy po uszka w barszczu. Taplamy w grzybowym sosie. Uważamy, by karp nie stanął ością w gardle. A poza wszystkim – spotykamy się, by celebrować ideę wspólnoty. Trochę z potrzeby serca. A trochę sterroryzowani medialną nagonką. Że w Święta nikt nie może być sam. Że rodzina, opłatek, kolędy, prezenty. I trzeba się radować. Za wszelką cenę.

Przymus szczęśliwości, prawdziwej lub udawanej, wprowadza stan niepotrzebnego napięcia. Koleżanka pisze, że pokłóciła się z mężem o choinkę. Inna, że o karpia (podawać w temperaturze pokojowej czy odgrzewać). Starsza pani z mężem i trwałą, stojąc w kolejce do kasy, odmawia litanię przedświątecznych pretensji. Mężczyzna nic nie mówi. Ale – sądząc po minie – swoje myśli. I niebawem się odkuje. Może – jak jeden z moich dawnych sąsiadów – w geście desperacji potarga frędzle perskiego dywanu, albo rozleje wosk na wigilijny obrus. K. też mówi niewiele, kiedy wybucha awantura o barszcz. Nie rozumie, że nie chodzi o barszcz, ale o brak empatii. Że nie o ilość papryki, ale o wrażliwość na cudze potrzeby. Egoizm. I to, że nie słucha. Jestem wściekła, ale nie mogę się długo złościć. Jutro Wigilia. Chwała na wysokości. I pokój na ziemi. Nie ma czasu na wprowadzenie strategii „zranionego łabędzia”. Ostentacyjne obnoszenie się z urażonymi uczuciami i czekanie, aż druga strona się ukorzy. Dzisiaj winy trzeba odpuszczać w trybie przyspieszonym. Dzisiaj nie można się łamać, a jeśli, to tylko opłatkiem. Tradycja chwyta za kołnierz i heretyków stawia do kąta. Trzeba się podporządkować. Obchodzić święta, jak Pan Bóg przykazał. A nie – szerokim łukiem.

Więc celebrujemy. W pięknych okolicznościach domowych. Z choinką i kutią. Nie kłótnią. Powściągamy się. Pilnujemy. By jeden, fałszywy ton, nie zepsuł świątecznej harmonii. Jak legendarny podkoszulek. Który założył był mąż do wieczerzy. A który podziałał na połowicę, jak czerwona płachta na byka. Choć był biały. I w prążki. I mógłby – co najwyżej – występować w roli poddańczej flagi. Jednak małżonek był w nastroju raczej buńczucznym. Charakter miał nieustępliwy i w stanie wzmożoności alkoholowej. Więc walczył dzielnie. O prawo do samostanowienia. O męską godność. I niezawisłość. Walczył do krwi ostatniej. Jak by napisał Jerzy Pilch – w sensie ścisłym. Bo ten nóż, co był do chleba, położył kres małżeńskiej scysji. Chlusnęło na wykrochmalony obrus, na karpia w galarecie i pierogi z kapustą. Mężczyzna jednak, jak podają źródła, spokojnie dokończył uroczysty posiłek, po czym założył wyprasowaną koszulę, wyglancowane buty, garnitur i krawat. I zamiast na pasterkę, udał się na najbliższy posterunek – wtedy jeszcze – milicji. Gdzie mundurowi nie mówili ludzkim głosem. Nawet w Wigilię.

*
Strzeżmy się kłótni przy wigilijnym stole. Bo może się okazać, że to nasza ostatnia wieczerza. Bądźmy zdystansowani. I beztroscy. Nie dajmy się zaprzęgnąć w świąteczny kierat. W te wszystkie lepienia, smażenia, ucierania i mielenia. W pogoń za niedoścignionym ideałem. Wyprasowaną, katalogową wizją. Nie dajmy się noworocznemu ogłupieniu. Serpentynom i sztucznym ogniom. Tyranii szampańskiej zabawy, wysokich obcasów i plastykowych rzęs. Przeczekajmy. Jak te skulone, przestraszone wybuchem petard, psy. To tylko kilka dni w roku. Potem już będzie normalnie.