Umówiona taksówka spóźnia się czterdzieści minut. W innym mieście po kwadransie uznano by, że nie przyjedzie. Ale w Nowym Jorku czeka się bez słowa skargi. Szczególnie o dziesiątej wieczorem. Szczególnie w noc sylwestrową. Carlos, który pracuje dla Fenix Car Service, podarował mi swój prywatny numer. I zamiast pomstować na wiecznie zajętą linię agencji – dzwonię bezpośrednio do niego i umawiam się na schadzkę. Dwudziesta druga. Pod domem. Tymczasem jest już prawie jedenasta, a wąsaty Dominikańczyk nie nadjeżdża. Wykręcam numer. Bez odpowiedzi. Pięć razy pod rząd. W końcu zostawiam wiadomość. Brzmiącą cokolwiek histerycznie. Zaraz północ, a my w lesie. Czarnym i zimnym. Bo ulice puste i nic nie jeździ. W końcu Carlos oddzwania. Wyszedł spod prysznica. Dawno skończył szychtę. Był pod domem, dzwonił, ale nie odebrałam. Odjechał. Nie wróci. Świętuje z żoną i dziećmi. Wpadam w lekki szał. Bo waruję z telefonem od dobrej godziny. I raczej nie przegapiłabym sygnału do wyjścia. Czuję się oszukana. O czym informuję Carlosa, życząc mu udanej zabawy. I jeszcze paru innych rzeczy, których wstydzę się powtórzyć. Idziemy w noc. Zimne powietrze kąsa nagie kostki. Jedwabne spodnie łomoczą niczym poddańcza flaga. W geście desperacji wyciągam rękę próbując zatrzymać nadjeżdżające auta i odjeżdżającą sprzed nosa zabawę. Kierowcy patrzą dziwnie. Pasażerowie pukają się w czoła. Nikt się nie zatrzymuje. Marzniemy na przystanku autobusowym. Bohatersko. Na złość. Nierzetelnym taksówkarzom. Odmrażamy sobie oczy i usta. Transport publiczny ma dzisiaj wolne. Mijają nas puste akwaria, rozświetlone neonami Not in service. K. śledzi ruch autobusowy. Wygląda na mapie niebieskiej flagi. Najbliższy za dobrą godzinę – wyrokuje. Przeliczając mile na minuty. I nagle zdarza się cud. Dzwoni Carlos i pyta, czy nadal potrzebujemy taksówki. Cztery minuty później czarna gablota majaczy na horyzoncie. Feniks powstaje z popiołów i zabiera nas w 2015 rok. Zdenerwowany szofer tłumaczy, że pomylił numery i dzwonił do kogoś innego. Wybaczam i proszę o wybaczenie. Wzruszona odzyskaną wiarą w człowieka, nucę szlagier Haliny Frąckowiak. Ten o taksówce i świecie, w którym nie liczy się nic. Prócz paru szaleństw i bzdur.
*
Dom z ogrodem pulsuje muzyką. Ciała kotłują się, ocierają i lśnią. Zrzucam zimowy pancerz i daję się wciągnąć w odmęty szaleństwa. Ale szum, ale tłum. Czarna noc, biały rum. Złote stosy pomarańczy. Dudni dom dana da. Jak zabawa to zaba… I dzieciaków nikt nie niańczy. Śpią w pokoju obok. Pogrążone w słodkiej nieświadomości. Mężczyźni proszą do tańca. Mężczyźni noszą czarne okulary. Piją wódkę i szepczą zaklęcia. Do uszu nie swoich żon. Kobiety śmieją się głośno. Sypie się brokat. Błyszczą usta. Każdy ma na coś chęć. Bo zabawa jest na pięć. I tylko brakuje wariatki.
*
O czwartej nad ranem rozmowy w kuchni. Między sałatką bez majonezu i stygnącym łososiem. Opowiadam o najdziwniejszym prezencie gwiazdkowym, który dostałam. Od mężczyzny statecznego. Co nosi beżowe spodnie i kamizelki. I udaje dżentelmena. Najpierw obdarowuje kobietę biżuterią, a później żąda rewanżu. Co najdziwniejsze – ze strony męża. W jakiej postaci – tego nie udaje się ustalić. Ale pada zdanie o „sowitym wynagrodzeniu”, co budzi u wszystkich lekką konsternację. Od mojego męża mógłby zarobić, ale jedynie w zęby – żartuje koleżanka. Szczęśliwie K. nie jest porywczym i nieobliczalnym. I nie uszkodziłby starszego pana, który lubi się bawić w Mikołaja. Niekoniecznie świętego. Zabawna anegdota prowadzi do całkiem poważnych wniosków. O tym, że mężczyźni pozbawieni są istotnej cechy autokrytycyzmu. Że ciągle im się wydaje. Że mogą. Prężyć muskuły i stroszyć piórka. Bez narażenia się na śmieszność. Że uganiać się za młodością ciągle im wypada. Nawet, gdy wypada sztuczna szczęka. I ostatni włos z głowy. A przecież – jak pisał Marai: Doświadczenie życiowe nie jest tak ważne, jak gruntowna i bezwzględna znajomość naszego charakteru. Są ludzie niedoświadczeni, którzy wszakże pozostają wierni swojemu charakterowi i dlatego nie oblewają egzaminu przed światem, i są też stare, szczwane lisy, które nie potrafią dostosować pragnień do swego charakteru, i dlatego co rusz ponoszą porażkę i haniebnie padają na nos.
*
O szóstej rano trudno złapać taksówkę. Carlos śpi u boku żony. Pod siedmioma numerami, za siedmioma lasami, nikt nie podnosi słuchawki. Idziemy na przystanek metra. Nowy rok powoli podnosi się z kolan. Zaraz będzie jasno i cicho. Białe przepaście. I jeszcze raz obudzimy się w styczniu. Uśmiercimy choinki. Wydziobiemy ostatni, piernikowy okruch. Złożymy obietnice, których nie będziemy próbowali dotrzymać. O krok bliżej. Do nieskończoności.