Zainspirowany pobytem w podwarszawskim Komorowie, czytam powstałe tutaj rozdziały „Dzienników” Marii Dąbrowskiej z lat 1957 – 65. Tym razem zanurzam się w pełną ich edycję opublikowaną przez Polską Akademię Nauk. Nie ma już w niej ingerencji cenzury, tyleż politycznej, co obyczajowej, jakie miały miejsce w niepełnych wydaniach poprzednich. Zdumiewa mnie widoczna niemal na każdej stronie ostrość krytycznego widzenia spraw i ludzi przy jednoczesnej empatii i dobroci autorki. Mało kto jej się podobał i jak mało kto widziała to, co ludzie ukrywają. Pomagała jednak wielu osobom. Także materialnie. Jakże celne są jej uwagi o politykach, narzuconym Polsce ustroju, ludziach nauki i sztuki! Jakże trafne są jej rozpoznania wartości arytystycznych, począwszy od literackich, teatralnych i filmowych! Jakże mądre są uwagi o życiu i sensie istnienia. Dobrze rozumiem jej męki i zwątpienia przy pisaniu w tymże Komorowie ostatnich części „Przygód człowieka myślącego”. Nie chciała, żeby były kontynuacją „Nocy i dni”, ale na tę kontynuację czekali wierni jej czytelnicy i wielbiciele. I w jakimś stopniu są kontynuacją, nie tyle jednak dziejów rodzinnych, ile dziejów polskiej inteligencji ze szlacheckim rodowodem. W „Nocach i dniach” rozpoczynają się one klęską Powstania Styczniowego, zaś w „Przygodach człowieka myślącego” kończą się klęską Powstania Warszawskiego. W roku 1944 dobiegł końca post-rycerski etos tejże inteligencji, oparty na honorze, etyce i wiedzy. W „Nocach i dniach” mikrokosmosem jest dworek i podkaliska wieś, w „Przygodach człowieka myślącego” makrokosmosem jest Warszawa. Nie należę do krytyków tej powieści, przeciwnie uważam, że jest ona dziełem co najmniej wybitnym. Powstańcze wątki są arcydziełem i można je zestawiać z „Pamiętnikiem z Powstania Warszawskiego” Mirona Białoszewskiego. Ciekawe, że sama Dąbrowska uważała „Przygody” za chybioną powieść i nie była przekonana, że powinna ukazać się drukiem, poza wybranymi fragmentami. Nieukształtowane do końca dzieło wydał jednak „Czytelnik” pięć lat po jej śmierci. Mimo wielu krytycznych uwag, stało się ono wielkim wydarzeniem literackim.

W komorowskich rozdziałach „Dzienników” pani Marii znajduję zapiski o moim późniejszym przyjacielu Juliuszu Wyrzykowskim i jego rodzicach – wielkiej aktorce Elżbiecie Barszczewskiej – spokrewnionej z pisarką – i Marianie Wyrzykowskim – wybitnym aktorze, reżyserze i profesorze. Dąbrowska lubiła ich towarzystwo, podziwiała kolejne kreacje Barszczewskiej, liczyła się z opiniami Wyrzykowskiego, którego uważała za intelektualistę widzącego wiele rzeczy z niezbędnym dystansem i we właściwym wymiarze. Notabene ja go też tak postrzegałem. Umiał słuchać i chętnie to czynił. Umiał też pytać. Profesorem był świetnym. Ostatnio, przechodząc koło dawnej Kliniki Ministerstwa Zdrowia, na rogu Hożej i Poznańskiej, spojrzałem w okno pokoju, w którym umierał i przypomniałem sobie, że kiedy go tam odwiedzałem, powtarzał mi, iż najważniejszą rzeczą w życiu jest uczciwość. I to słowo kojarzy mi się często właśnie z nim. Kiedyś minąłem się w jego klinicznym pokoju z zapłakaną Niną Andrycz. Ona wcześniej ode mnie wiedziała, że on umiera. Przed wojną grali razem w „Maskaradzie” Iwaszkiewicza. On był Puszkinem, ona zakochaną w nim Aleksandriną, siostrą jego żony Natalii, którą grała Jadwiga Smosarska. Przedstawienie to przeszło do historii teatru polskiego.

$

Maria Dąbrowska w „Przygodach człowieka myślącego” – „Bieda z tą Polską – albo w niewoli, a wtedy nic złego o narodzie, pokrzepiaj tylko i dodawaj otuchy, albo wyzwolona, to znów nic nie mów, tylko się ciesz; bo wyzwolona (…). Zaczepić naród z prawej strony – krzyk się wzbija: „To woda na młyny obcych agentur”; zaczepisz z lewej, toś już „pachołkiem burżuazji”, rusz do środka: „nie kalać własnego gniazda”. Tabu, tabu, tabu…”

$

I jeszcze jeden zapis z tejże powieści – „Jeżeli co ma jeszcze znaczenie, to intelekt i seks. A tu co? Seksu się wstydzą, a intelektu ani za grosz.”

$

Historycy Świdra i Otwocka wyczaili w Internecie, żem pisał parokrokrotnie o tych obu miejscowościach i zdybawszy mnie proszą, abym spisał swoje dzieje związanie z nimi, dodając jeszcze dzieje rodziców. O wciórności, czy ja po to latam do ojczyzny, by ciągle pisać? Chciałbym w końcu zażyć biernego wypoczynku, czyli po prostu leżeć w ogrodzie i pachnieć, czytając jednocześnie zaległe lektury.

$

„Wujaszek Wania” wystawiony przez Iwana Wyrypajewa w Teatrze Polskim w Warszawie okazał się spektaklem pobudzającym myślenie o sprawach najważniejszych. Największa w tym zasługa samego Czechowa i dobrze brzmiącego ze sceny przekładu Iwaszkiewicza, acz zbyt sprozaizowanego, co dziwne, wszak Iwacha był znakomitym poetą. Zatem za sprawą tłumacza i reżysera przedstawienie było realistyczne. Wolałbym wprawdzie, żeby poszczegóne postacie były bardziej wielowymiarowe. Na szczęście trochę podtekstów przebijało w grze Karoliny Gruszki w roli Heleny i Marty Kurzak grajacej Sonię. Pozostali bohaterowie byli wyraziście nakreśleni, począwszy od Andrzeja Seweryna jako Serebriakowa i Teresy Budzisz-Krzyżanowskiej w roli Wojnickiej. Autoironicznym i filozofującym Astrowem był wytwornie się prezentujący Maciej Stuhr, natomiast Dariusz Chojnacki porwał publiczność grając tytułową postać. On też zebrał największe oklaski w finale. Pokazał człowieka, który chce wydobyć się z pęt dotyczasowych poświęceń i żyć szczęśliwie u boku kochanej kobiety. On jeden miał odwagę wyartykułować, a właściwie – wykrzyczeć do końca swój ból istnienia. Teatr był wypełniony po brzegi elegancko ubraną publicznoscią, która reagowała znakomicie.

$

Pisarz Iwan Bunin o autorze „Wujaszka Wani” – „Kiedyś Czechow, w skromnym towarzystwie bliskich mu osób, pojechał do Ałupki. Jadł śniadanie w restauracji, był wesoły, żartował. Wtem od sąsiedniego stołu podnosi się jakiś mężczyzna z kielichem w ręku. – Panowie, proponuję wzniesienie toastu za obecnego tu wśród nas Antoniego Pawłowicza, dumy naszej literatury, piewcę nastrojów pełnych światłych nadziei. Czechow zbladł, wstał i wyszedł.”

$

 

Z przyjemnością chodzę ulicami Warszawy spowitej zapachem lip. Jest tak intensywny, że mam wrażenie, iż wdycham woń gorącego miodu. Lipowego właśnie. W ogródkach kawiarnianych i restauracyjnych pełno konsumentów. I nie są to bynajmniej tylko cudzoziemcy. Widzę wiele uśmiechniętych lub roześmianych twarzy. W weekendy nad Wisłą tysiące warszawiaków raczy się piwem i napojami wyskokowymi. Oficjalnie, legalnie. Wydaje mi się, że wielu pijących rozsadza wręcz radość życia. W restauracji „Pod Samsonem” na Nowym Mieście tradycyjnie zamawiam zupę rybną, polędwiczki i rzecz jasna pejsachówkę. Ja też chcę zażyć tejże radości życia. Miary wrażeń dopełniają ciepłe powietrze i kobaltowe niebo rozjaśnione światłem księżyca.

 

Andrzej Józef Dąbrowski