Wtorek. Mężczyzna w metrze ma na uszach słuchawki. Są duże, kwadratowe i z wyświetlaczem. Z daleka miga napis: FUK MTA. Literówka w słowie powszechnie uważanym za wulgarne jest celowa. Albo po prostu „c” nie zmieściło się na ekranie. W każdym razie komunikat jest czytelny. Ludzie uśmiechają się do pasażera linii L, który nie kryje pogardy dla Zarządu Transportu Miejskiego (Metropolitan Transportation Authority). A jednocześnie korzysta z jego usług. Nowojorskim metrem codziennie podróżuje sześć milionów ludzi. Przynajmniej połowa z nich ma do MTA stosunek raczej niechętny, żeby nie powiedzieć wrogi. Nowojorczycy narzekają na permanentnie spóźniające się pociągi. Częste zmiany rozkładów jazdy. Trwające miesiącami, a nawet latami naprawy torów i tuneli, które skutkują wygaszaniem połączeń i zmuszaniem klientów do korzystania z alternatywnych środków transportu. Dla większości nowojorski subway to najszybszy i najtańszy sposób przemieszczania się. Nie ma innego. Dlatego trzeba pokornie znosić bezkarność monopolisty: podwyżki cen biletów i obniżanie standardu usługi. Płacić i płakać. Złorzeczyć. Głośno lub w skrytości ducha. Albo wyprowadzić się z miasta. Może po kilku latach praktykowania slow life uda się wyleczyć nowojorską neurozę komunikacyjną.

Środa rano. W pośpiechu. W niedoczasie. Zawsze zabraknie kilku minut. Żeby zdążyć. Im wcześniej wstaję, tym bardziej się spóźniam. Przeszkody zwykle pojawiają się na ostatniej prostej. Potykam się o kota, który nagle zgłodniał. Właściciela budynku zbierającego pieniądze na czynsz, który wyrasta spod ziemi kiedy tylko przekręcam klucz w zamku gotowa do wyjścia. Sąsiada proszącego o wydanie paczki odebranej od kuriera pod jego nieobecność. Listonosza dzwoniącego dwa razy. Zapodziane słuchawki. Lub cudem odnalezione. Wypadające z torebki, plączące pod nogami. But nie do pary. Niewysłany list. Niezapakowany lunch. Czynność błahą acz niezbędną. Której pominąć nie sposób. A która w sposób nieodwołalny opóźnia poranny bieg na czas. Najgorsze jest jednak spóźnienie niezawinione. Kiedy po kilkunastominutowym sprincie wpadam na peron, by dowiedzieć się, że właśnie odjechało metro. A następne, zamiast za trzy minuty, jak zwykle, odchodzi za minut dwadzieścia cztery. I jest to informacja miażdżąca. Po której ciężko się podnieść. Dlatego pasażerowie wznoszą litanie próśb do elektronicznej tablicy odjazdów, a czasem zaciśnięte pięści wygrażając motorniczym, robotnikom i samobójcom, którzy z jakiś szczególnych powodów upodobali sobie przystanek Morgan Ave i namiętnie rzucają się pod pociąg linii L kursujący z Manhattanu na Brooklyn. I z powrotem. Choć trzeba odnotować, że desperaci zwykle wybierają godziny wieczorne. Może żal im milionów znękanych codzienną drogą do pracy. A może dziesiąta rano to kiepska pora na umieranie?

Czwartek. Jadę metrem i płaczę. Nikt nie zwraca uwagi. Nie patrzy w oczy. Nie komentuje. I dobrze. Bo to rozpacz wywołana literaturą. Lament nad ludzkim losem. Człowiekiem uwikłanym w historię. Bezbronnym wobec. A czasem przeciwnie. Nie do złamania. „Rejwach” Mikołaja Grynberga. „Te małe przenikliwe prozy poruszają i niepokoją jednocześnie” – napisała Olga Tokarczuk. A wydawca zacytował na okładce. Przefiltrowane przez wrażliwość pisarza historie anonimowych osób opowiadają o dziedziczeniu pamięci i dziedziczeniu traumy. O życiu w cieniu Zagłady. Korzeniach, które uwierają. Gdy antysemita dowiaduje się, że jest Żydem. A Żyd udaje katolika. Jeździ na parafialne pielgrzymki do Ziemi Świętej i w sekrecie odwiedza ortodoksyjną rodzinę. Inny bohater prosi o wydanie specjalnego zaświadczenia, że nie należy do Narodu Wybranego. Pracownicy rozpowiadają, że jest Żydem. Bo dobrze mu idzie w interesach. Oraz ma semicki wygląd. „Kiedyś mówili: „uwaga stary idzie”, a teraz „Żyd idzie”. Wezwaliśmy szefów działu, zaczęliśmy tłumaczyć, kim byli nasi rodzice i skąd pochodzili. […] Jeden rok mieliśmy gorszy i nagród ludziom nie daliśmy, to co się pojawiło? Gwiazdy Dawida na szubienicach. […] Sprzątaczki tych bazgrołów nie chciały zmywać. Sami musieliśmy w nocy czyścić. […] My nie możemy sobie pozwolić, żeby nas od Żydów wyzywali. Wie pan jak to wpływa na nasze rodziny?”

Piątek. Wczoraj piłam wino. I pół nocy oglądałam „Transparent”. To historia żydowskiej rodziny z Los Angeles, której ojciec – poważany profesor Mort Pfefferman – oznajmia swoim dorosłym dzieciom, że jest kobietą. Zapuszcza włosy. Zakłada sukienkę. I postanawia przeżyć resztę życia w zgodzie ze swoją tożsamością płciową. Inteligentny. Zabawny. Świetnie napisany. I zagrany. Myślę o tym, jak bardzo niemożliwy byłby w Polsce. Taki scenariusz. Taki temat. Szczególnie w czasach szalejącej dobrej zmiany.

W niedzielę nie idę na Paradę. Zabieram kawałek Polski prosto z Wielkopolski (goście!) nad ocean. I paraduję po deptaku. Piję drinki w kawiarni z widokiem. Dokarmiam mewy. I nigdzie nie spieszę. Z radością czytam, że tegoroczną Nagrodę Nike zdobył reportaż Cezarego Łazarewicza „Żeby nie było śladów. Sprawa Grzegorza Przemyka”. O jednej z najgłośniejszych peerelowskich zbrodni wszystko wiadomo (kto zabił i dlaczego) lecz tak naprawdę nie wiadomo nic. Autor nie tylko drobiazgowo opisuje historię maturzysty, którego trumna niesiona rzeką milczących ludzi stała się symbolem okrucieństwa komunistycznych władz, ale również ocala od zapomnienia innych bohaterów tamtych wydarzeń: świadka pobicia, którego nękano przez lata i matkę ofiary, poetkę Barbarę Sadowską, która w 1983 roku napisała: „Ludzie o miedzianym czole, utożsamiający milicję z władzą, postanowili poświęcić prawdę dla swoich doraźnych korzyści, skompromitować wymiar sprawiedliwości w Polsce cynicznymi manipulacjami, które będą kiedyś książkowym przykładem niesprawiedliwości. Nie przypuszczam, żeby nastąpiło to prędko. Będzie to w takich czasach, kiedy systematyczne bezczeszczenie grobu mojego świętej pamięci syna Grzegorza będzie już tylko haniebnym znakiem dzisiejszej rzeczywistości”. Dokonało się. Choć – co jest najtrudniejsze do zaakceptowania – winni nigdy nie zostali ukarani.

Weronika Kwiatkowska