Każdy wolałby raczej być ofiarą własnego sukcesu niż ofiarą losu. Ofiarami sukcesu bywają celebryci, sportowcy, politycy i piękne kobiety. Ale też dobrze prosperujące firmy, atrakcyjne turystycznie miasta i kraje.
Czytamy o aktorze, który stał się sławny i na początku cieszy się z tej popularności, uznania i finansowej prosperity. Wkrótce jednak odkrywa ciemne strony popularności: gdziekolwiek pójdzie, jest obserwowany, fotografowany. Podziwiany ale też obmawiany i wyszydzany. Ludzie czekają tylko, aby zwalić go z piedestału, do którego przecież zawsze stoi kolejka.
W tym przypadku wchodzi w grę zawiść, cecha bynajmniej nieobca Polakom. Mają w Polsce wszyscy – zwłaszcza odkąd mogą komentować w Internecie – używanie na niegdysiejszych autorytetach. Nikt się przed tym nie uchował: piłkarz Lewandowski po słabszym występie na mistrzostwach świata, Lech Wałęsa odkąd pokazano jakieś jego ubeckie kwity. Nie ma w Polsce wielkiego autorytetu, który nie byłby kwestionowany. Grzebie się w przeszłości Władysława Bartoszewskiego, publikuje aż nadto szczere biografie zasłużonych pisarzy i artystów: Beksińskich, Gombrowicza, Komedy. Nawet, wydawałoby się, ostatni autorytet niekwestionowany, Jan Paweł II, też jest krytykowany. Może nie oficjalnie, ale w – anonimowych i prywatnych – komentarzach internetowych.
Ofiarą sukcesu bywa firma. Gdy wypuści rewolucyjny produkt i podbije nim rynek, oczekuje się od niej kolejnych sensacji. Przykładem jest Apple. Gdy takie sensacyjne premiery nie dochodzą do skutku, reagują rozdrażnieni inwestorzy. Akcje firmy spadają, a utalentowani inżynierowie przechodzą do konkurencji.
Ofiarami sukcesu są firmy, instytucje i okolice, które osiągnęły na danym polu całkowitą dominację, bo przecież mogą tylko tracić znaczenie. Beverly Hills jest najsłynniejszym na świecie adresem gwiazd Hollywood, Harvard najbardziej znaną uczelnią, Rolex luksusowym zegarkiem a Johnny Walker producentem szkockiej whisky. Co więcej można tu osiągnąć? Raczej trzeba się liczyć, że znudzeni status quo ludzie chętnie dowiedzą się o nowych, teraz modniejszych, dzielnicach, szkołach i markach.
Ofiarami sukcesu są miasta tak drogie, że nie da się w nich żyć zwykłemu człowiekowi. Szczęśliwy ten, kto kiedyś nabył tu nieruchomość – jest teraz bogaczem, czerpie korzyści z prestiżu miejsca. Gdy jednak chciałby tu tylko wynająć mieszkanie, utrzymać się ze zwykłej pracy, wykształcić dzieci i i pieszo dojść do sklepu spożywczego, będzie miał problem.
Ofiarą swojego sukcesu padł Nowy Jork. Stał się miastem bogaczy. Stało się tu z jednej strony bezpieczniej, czyściej i ładniej. Zniknęły umazane graffiti wagony metra, mniej jest włamań i napadów; ogólnie jest lepiej. Z drugiej strony, do przeszłości odchodzi Manhattan zamieszkały przez klasę średnią: nauczycieli, policjantów, urzędników, jak również początkujących artystów, studentów i poszukiwaczy przygód.
Szczególnie widać to na Manhattanie ale i na Williamsburgu i Greenpoincie. Znowu: kto kupił tam domek o konstrukcji i wielkości ula, dziś jest milionerem. Pozostali mają problem z wynajęciem niedrogiego mieszkania i pokoju. Znikają tanie jadłodajnie i sklepy spożywcze, zastępowane przez hipsterskie kawiarnie i bary.
Ofiarą sukcesu jest Sopot, a którym pisałem z zachwytem tydzień temu. Kto tu kiedyś kupił dom czy mieszkanie, dziś żyje tu elegancko i komfortowo. Albo też zarabia krocie na urodzie i lokalizacji miasta, wynajmując kwatery turystom.
Ostatnio czytałem dwa artykuły opisujące Sopot jako ofiarę sukcesu. Dziennikarze cytują apokaliptyczne wypowiedzi mieszkańców o nawale turystów i ich okropnym zachowaniu. Libacje w wynajmowanych mieszkaniach dzielonych przez całe grupy, hałasy, przypadkowy seks, wieczne wędrówki z bagażami po klatkach schodowych, denerwują imieszkańców, którzy we własnych mieszkaniach w tym samym budynku nie mają z tej turystycznej bonanzy żadnych korzyści. Muszą tylko sprzątać po obcych klatki schodowe.
Mogę tylko sobie wyobrazić, że w szczycie sezonu (lipiec – sierpień) „monciak”, molo i plaże są zatłoczone powyżej granicy dyskomfortu, niczym Times Square w godzinach wieczornych.
Część osób szydzi z narzekań sopocian. Jeśli wam tak źle, sprzedajcie swoje apartamenty i wyprowadźcie się do innego, tańszego miasta!
Podobnie jest w pewnych częściach Gdańska i Gdyni, a także Krakowa. I tam całe kwartały miasta przechodzą we władanie turystów.
Idzie za tym zmiana charakteru miasta. Coraz mniej jest rdzennych mieszkańców, którzy znają się między sobą, wspólnie gospodarzą w dzielnicy, opierają biznesy na stałych klientach z sąsiedztwa. Wreszcie – tworzą środowisko towarzyskie i kulturalne. Zdaniem wielu, charakter salonu intelektualno-artystycznego traci Kraków. W obszarze ograniczonym Plantami, coraz więcej mieszkań jest wynajmowanych turystom, zaś lokalne kawiarnie, gdzie tradycyjnie parowały czachy lokalnych poetów, zostały wymienione na polskie „tematyczne” restauracje oraz puby dla turystów z Anglii.
Oznacza to, że miasto traci tożsamość i zanikają więzi społeczne. Stało się tak w Greenwich Village na Manhattanie, dzieje teraz na krakowskiej starówce i w centrum Sopotu.
Sopot ofiarą swojego sukcesu? Właśnie tak: liczba mieszkańców zmalała z 35 tys. do 33,5 tysiąca. Coraz więcej jest ludzi starych, którzy dożywają tu w swoich mieszkaniach. Albo, po dorobieniu się za granicą, kupili tu sobie rezydencje. Studenci wynajmują raczej w Gdańsku i Gdyni; także młode małżeństwa decydują się zakładać rodzinę poza Sopotem.
\Czy grozi nam więc przekształcenie tego miasta w luksusowy dom starców dla ekspatów? Raczej nie – za dużo tu sławnych klubów nocnych, barów, atrakcji dla młodych ludzi z całej Polski i zagranicy. Grozi nam natomiast, że Sopot przestanie być prawdziwym miastem, grupą zżytych zze sobą ludzi. Stanie się za to efektowną atrapą miasta, parkiem tematycznym niczym Times Square i Rynek Główny w Krakowie.
Ale i tak bym tam zamieszkał, życie w pięknej iluzji jest bowiem czymś dla mnie bezcennym.
Jan Latus