W biurze administracji osiedlowej wypatrzyłem dziś faks firmy Panasonic z dumnym napisem na obudowie: CYFROWY i wszystkimi funkcjami przycisków także opisanymi po polsku.

Wzruszyło mnie to ogromnie. Taki gigant jak Panasonic, chcąc ułatwić życie nieznającej języków urzędniczce w prowincjonalnym i niedużym (choć ostatnio rosnącym w siłę dzień po dniu!) kraju wschodnio/środkowoeuropejskim, zdobył się na taki kłopot i wydatek.

Pewnie jest we mnie piętno z dawnych czasów, kiedy to wszystko w Polsce było nazywane po polsku, a zagranicą – po zagranicznemu. Tak więc gdy ktoś przywoził z Zachodu (czy ze Wschodu) słoik konfitur, magnetofon kasetowy, sokowirówkę, interpretacja napisów na obudowie odbywała się intuicyjnie, a przekład instrukcji obsługi powierzany był filologowi.

A potem były nasze doświadczenia z Ameryki, gdzie wszystko było nazwane i opisane w ich ojczystym języku ale to przecież ogromny rynek, ważny konsument, także towarów importowanych. Tak sobie to tłumaczyliśmy. Dla nas jednak był to język obcy: napisów na pilocie telewizora, ostrzeżeń na butelce lekarstwa. Może dlatego ze wzruszeniem i niedowierzaniem patrzyliśmy na polskie nazwy dań w greenpoinckiej jadłodajni i zrozumiałe dla każdego Polaka – a ściślej: każdego polskiego chemika – opisy składu zupy grochowej błyskawicznej w proszku Winiary.

Teraz mieszkam w Polsce – i wszystko jest wokół po polsku. (To zdanie, wyrwane z kontekstu i zacytowane łatwo dowiodłoby mojego debilizmu oraz płytkości myślowej felietonów.)

Zapewniam, że jest to szok. Teoretycznie jest to zrozumiałe: Polska to jednak spory rynek, prawie 40 milionów ludzi i to już stosunkowo zamożnych. Są już tu dealerzy Bentleya, Lamborghini, Rolexa. W centrach handlowych dobre interesy robią sieci odzieżowe, jak Zara. Tym bardziej więc wiele osób stać na wędzonego łososia, konfiturę pomarańczową, lepszy proszek do prania. Wydrukowanie etykiet po polsku, czy choćby w kilku językach Unii Europejskiej, ma sens biznesowy. Niby to wszystko rozumiem, ale jakoś ciepło mi się robi na sercu. Pokorny od urodzenia, wychowany w PRL – u, czuję się zaszczycony, że ktoś tak mi, Polakowi, wyszedł naprzeciw. A ja przecież zrozumiałbym i po angielsku co to jest „exit” czy „desktop”.

Jeżdżę teraz sporo po Europie i uświadamiam sobie, że nie jest to jakieś preferencyjne traktowanie Polaków. Oraz że nie są oni jakoś szczególnie opóźnieni, gdy idzie o języki obce. W Turcji wszystko w sklepach jest po turecku, w Pradze po czesku, a na Węgrzech w ichnim, poza tym nigdzie nieznanym, języku. Ludzie w ogromnej większości, zwłaszcza starsi, nie znają np. angielskiego. Także, wbrew stereotypom, słabo jest z angielskim u młodzieży kilku zamożnych i cywilizowanych krajów: Włoch, Francji, Hiszpanii.

W Polsce zagraniczne filmy czyta lektor (i jeszcze w jakimś innym kraju w Europie, już zapomniałem jakim). Naśmiewają się wszyscy z tego lektora – którego zresztą czasem można wyłączyć – ale dla mnie jeszcze gorsze jest dubbingowanie wszystkich filmów i seriali. Kiedyś rechotaliśmy przecież oglądając pornosy z niemieckimi dialogami albo zdubbingowaną w Czechosłowacji „Stawkę większą niż życie”.

Ojczysty język jest strefą komfortu oczekiwaną w każdym kraju tak jak powietrze i woda. Zżymamy się od ćwierćwiecza, także my Polonusi, na anglicyzmy w polskim języku ale to są pojedyncze słowa i to tylko w niektórych dziedzinach życia, jak reklama, komputery, slang młodzieżowy. Z drugiej strony wszystko, co się da, jest tłumaczone na polski, żeby nie zrazić sobie mniej wykształconego, za to patriotycznego, klienta.

Paradoksem ostatnich czasów jest, że rozwój technologii być może rozleniwi nas, gdy idzie o języki obce.

Do niedawna sądziliśmy inaczej: że globalizacja będzie zmuszała kolejne miliony ludzi do nauki angielskiego, a potem nawet zastępowania nim ojczystego. Wszak angielski to język internetu, finansów, biznesu, polityki, sportu, turystyki.
Z wyjątkiem Skandynawii czy Holandii, gdzie większość ludzi płynnie włada angielskim, a często kilkoma językami, w reszcie społeczeństw jest to margines: młodzi, wykształceni, z dużych miast. Naśmiewamy się z nieznajomości języków obcych u Amerykanów ale zapewniam, że nie lepiej jest z tym u Greków, Tajlandczyków, Japończyków i Rosjan. Podobnie jak Amerykanie, Anglicy i Francuzi zarozumiale uważają, że to inni powinni znać ich język.

Miałem jednak mówić o technologii, która ostatnio tak nam ułatwia przechodzenie z języka na język, że aż rozleniwia, odstręcza od poważnej nauki.

Tłumacząc tu, w Polsce, książki z angielskiego, posługuję się np. ostatnią edycją słownika Fundacji Kościuszkowsiej, który wysłałem paczką z Ameryki. Był on też w wersji CD – ROM ale tej starej technologii mój MacBook Pro nie czyta. Obecnie jednak tłumacze posługują się słownikiem w internecie, czy załadowanym do komputera. Na ekranie obok tekstu w oryginale ma się w ułamku sekundy tłumaczenie, synonimy, frazeologię; nawet nagranie poprawnej wymowy. Ba, mam takie słowniczki w moim telefonie. Mogę też czytając coś w jakimś języku podkreślić słowo i zaraz mam jego tłumaczenie.

Rozwój technologiczny pozwala na zmienianie języka komend urządzeń. Kiedyś problemem były polskie czcionki, gdy pisało się na komputerze. Dziś w swoim iPhonie mogę ustawić wszystkie komendy po polsku albo mongolsku.
Idzie to coraz dalej. Diabelskie siły w internecie widzą, że mój komputer, z którego piszę te słowa, stoi na stoliku w kawiarni w Warszawie a nie w Nowym Jorku, gdzie był kupiony i pierwotnie zarejestrowany. Coraz częściej więc gdy coś googluję, dostaję odpowiedzi po polsku. Gdy szukam hotelu w Nowym Jorku, otrzymuję ceny w złotówkach.
Coraz doskonalsze są programy tłumaczenia z języka na język. Nie trzeba już nawet wpisywać tekstu – wystarczy powiedzieć.

Może więc być niedługo tak, że powrócimy do idei świata jako wieży Babel. Będziemy czytać i rozmawiać w swoich językach, dialektach i narzeczach a ktoś nam to będzie tłumaczył. Zamiast dukać po angielsku w globalnej wiosce, będziemy mówić po swojemu w swoich wioskach.

Jan Latus