Z promotorem polskiej kultury i sztuki Ryszardem Druchem rozmawia Justyna Bereza.

 

Dzięki niemu kwitnie życie kulturalne Polonii w Trenton NJ. Dzieci i młodzież obcują ze sztuką, rozwijają swoje pasje i talenty. Działa pro publico bono, poświęcając swój czas i energię, aby nadać barw polonijnej codzienności. Choć osiągnął już wiele, wciąż pozostaje bardzo skromny. Mowa tu o Ryszardzie Druchu – malarzu, karykaturzyście, satyryku, ale przede wszystkim animatorze polskiej kultury w Ameryce. Jego pasja i miłość do sztuki sprawiły, że lokalna Polonia od ponad 25 lat ma niezwykle bogatą ofertę kulturalną.

 

 

Justyna Bereza: Panie Ryszardzie, proszę opowiedzieć nam o swoich początkach w Ameryce. Kiedy, jak i dlaczego za ocean?

Ryszard Druch: Moja emigracja rozpoczęła się w 1991 roku, kiedy w ramach loterii wizowej wygrałem „zielone szczęście”. Przyleciałem w grudniu i pierwszą moją pracą zarobkową była sprzedaż choinek. Nie znałem angielskiego, więc to zarobkowanie zapamiętałem jako wielki stres.

Jednocześnie pozytywnie zaskoczył mnie fakt, czego pewnie większość emigrantów doświadcza, że wszystko wydawało się tu bardziej kolorowe. Poczułem wtedy fascynację Ameryką. Pamiętam, jak duże wrażenie wywarł na mnie widok oświetlonej nocą, nowojorskiej metropolii widzianej z lotu ptaka. To był zupełnie inny świat.

W Polsce w połowie lat 80. bezpośrednio po stanie wojennym, bardzo wiele osób marzyło, żeby się wyrwać z polskiej biedy. Każdy, kto przyjechał do Stanów, uważał, że wylosował szczęśliwy los. Był to też czas, kiedy jeden dolar kosztował na czarnym rynku około sto złotych. Dla wielu był to dobry przelicznik, zwłaszcza że za godzinę pracy w USA otrzymywało się wtedy pięć-sześć dolarów. Myślę, że nawet dziś, mimo zmieniającej się sytuacji w Europie, wielu Polaków wciąż marzy o wyprawie zarobkowej za Atlantyk.

 

– W Polsce był Pan nauczycielem, wyjeżdżając do Stanów, pozostawił Pan szkołę, ale jak się okazało, nie na długo.

– To prawda. Wróciłem do niej, tym razem w charakterze… studenta Mercer County Community College w Trenton, NJ. Było to cenne i uważam konieczne, z perspektywy emigranta, doświadczenie. Mile je wspominam. Uczęszczałem na kurs projektowania reklam i na początku, nie znając języka, „komunikowałem się” za pomocą moich rysunków… To było bardzo pomocne, ale niewystarczające. Zrozumiałem wtedy, że bez znajomości angielskiego niczego w Ameryce nie osiągnę.

 

– W latach 90. w Trenton, stolicy stanu New Jersey, w którym mieszka Pan do dziś, Polonia stanowiła liczną społeczność. Jak wyglądało życie kulturalne naszych Rodaków w tamtym okresie i jaki był w nim Pana udział?

– Mój kolega z dawnych lat, Andrzej Weiss stworzył miesięcznik społeczno-kulturalny „Spójnik”, w którym byłem grafikiem, a nawet autorem tekstów. Był to swego rodzaju ewenement – pierwsze polskojęzyczne czasopismo społeczno-kulturalne w New Jersey! Jego redakcja dość szybko przerodziła się w lokalne centrum polskiej kultury. Redaktor naczelny „Spójnika”, a zarazem jego wydawca Andrzej Weiss zaczął sprowadzać do Trenton artystów, w tym trupy teatralne, które z powodzeniem przyciągały polską widownię. Wspomnieć tu należy „Polską Grupę Teatralną w Nowym Jorku” Ireneusza Wykurza, który zaprezentował tutejszej Polonii przedstawienie „Jasełka” Leona Schillera. Dużym wydarzeniem kulturalnym była sztuka Jana Brzechwy „Pchała Szachrajka” wystawiona w „Showcase Theatre” mieszczącym się przy Indiana Avenue. Pamiętam, że ten mały teatr wypełniony był po brzegi dziećmi. Wyreżyserował i wystąpił w niej profesjonalny aktor Jacek Kupiec wraz z Joanną Gaj, absolwentką Akademii Muzycznej w Gdańsku.
Pod szyldem „Spójnika” organizowane były okolicznościowe imprezy jak pikniki, zabawy i wycieczki. Trochę tego „kulturalnego zamieszania” w Trenton się zrobiło. To była fajna przygoda i ciekawe lata. W tym okresie udało mi się również nawiązać trochę polonijnych kontaktów, które zaowocowały w przyszłości.

Moja „walka o niepodległość emigranta” była rozciągnięta w czasie, a wszystkie zabiegi dotyczące promocji polskiej kultury były takimi substytutami własnej twórczości plastycznej. Będąc zmęczony codzienną pracą fizyczną, musiałem „maczać palce” w kulturze, bo to ona od młodości jest moją pasją i sensem życia.

W drugiej połowie lat 90. – kiedy „Spójnik” już nie istniał, zacząłem samodzielnie organizować imprezy kulturalno-artystyczne. W wynajmowanym domu przy Mulberry Street zorganizowałem „Teatr malowania” z udziałem świetnego malarza i grafika Bolesława Polnara, który przebywał w Stanach kilka tygodni. To artystyczne wydarzenie zgromadziło ponad… 130 osób! To było niebywałe osiągnięcie jak na tamte czasy. Kolejnym był występ polonijnego barda i autora humorystycznych piosenek Waldemara Wiśniewskiego vel Hrabiego Rodzimskiego. To były moje pierwsze imprezy – prekursorskie wobec salonów, które do dziś organizuję.

– Tak doszliśmy do słynnych Salonów Artystycznych, z których jest Pan najbardziej znany szerokiej Polonii. Jakie były ich początki i kto ze znanych postaci gościł u Pana?

– To długa historia. Zacząłem organizować salony w 2000r.. Pierwszym było spotkanie Polaków uprawiających poezję i prozę i nazywało się „biesiadą literacką”. Po niej pomyślałem sobie, że muszę zorganizować kolejne, ale już z widownią i że muszą się one nazywać „salonami artystycznymi” i muszą być numerowane. Do tej pory zorganizowałem ich bardzo dużo, ostatni Sylwestrowy Salon Filmowy miał numer porządkowy 173. Do organizacji salonów skłoniła mnie skąpa oferta kulturalna, jaką miała kilkanaście lat temu Polonia, szczególnie w Trenton. A ponieważ w Polsce jako instruktor harcerski przez wiele lat byłem szefem „od kultury” w Hufcu ZHP Opole-miasto pchało mnie do kontynuowania tej działalności w środowisku polonijnym. Zresztą, prawdziwego bakcyla promocji kultury nabrałem właśnie w harcerstwie.

Gośćmi moich „Salonów Artystycznych” było wielu znanych Polaków, ale i kilku Amerykanów. Pierwszym był nieżyjący już dziennikarz i podróżnik, Olgierd Budrewicz. W moim studiu-galerii byli także: piosenkarka Krystyna Prońko, himalaista Ryszard Pawłowski, podróżnicy: Jacek Pałkiewicz, Beata Pawlikowska, Andrzej Sochacki, historyk i dziennikarz Adam Michnik, profesor psychiatra Yehuda Nir z Nowego Jorku, Amerykanin Matthew Tyrmand syn Leopolda Tyrmanda, amerykańska reżyserka filmowa Mary Skinner autorka filmu dokumentalnego „In The Name of Their Mothers”, pisarka, niegdyś sekretarka Melchiora Wańkowicza, Aleksandra Ziółkowska-Boehm, kolekcjoner sztuki dr Wiesław Zdaniewski, wybitny polski matematyk z Rutgers University prof. Henryk Iwaniec, kabarety polonijne: „I Po Krzyku”, „Prima Aprillis”, „To i Owo” (nie wspominając mojego kabaretu „Odlot”), wenezuelski gitarzysta Arturo Romay z Princeton, NJ, Teatr Polski im. Jana Pilitowskiego z Toronton, słynny polski saksofonista Krzysztof Medyna ze Stanford, CT,… i wielu innych.

Po latach mogę powiedzieć, że moje comiesięczne spotkania wykształciły pewną grupę stałych uczestników mających potrzebę bywania na „salonach u Drucha”. To niezwykle budująca rzecz stworzyć rodzaj cyklicznej imprezy kulturalno-artystycznej i prowadzić ją blisko 20 lat…

– Ryszard Druch z wykształcenia jest historykiem, z zamiłowania i drugiego zawodu karykaturzystą. Która z tych ról jest Panu bliższa?

– Jestem nauczycielem historii i plastykiem z dyplomami Wyższej Szkoły Pedagogicznej oraz Państwowego Liceum Sztuk Plastycznych w Opolu. Mam legitymację Stowarzyszenia Polskich Artystów Karykatury podpisaną przez twórcę Muzeum Karykatury w Warszawie, słynnego grafika Eryka Lipińskiego. Od swojego nauczycielskiego magisterium uprawiam równolegle dwa zawody – nauczyciela i artysty plastyka, dokładnie mówiąc karykaturzysty i grafika.

 

– Skąd wziął się pomysł na rysowanie karykatur? Co spowodowało, że zajął się Pan rysunkiem?

– Kiedy skończyłem 27 lat (i studia historyczne) nie mogłem kontynuować – podejmowanych wcześniej – prób uzyskania dyplomu akademii sztuk pięknych… Takie były w PRL przepisy, a ja bardzo chciałem uzyskać status profesjonalnego artysty. Szansę dawał… rysunek satyryczny. Wszystko zmaterializowało się w dekadę po moim debiucie prasowym, w roku 1978 (o rany! 40 lat temu!), kiedy zobaczyłem po raz pierwszy swój rysunek satyryczny w prasie. W 1988 roku trzymałem w ręku legitymację nr 130 Stowarzyszenia Polskich Artystów Karykatury i wreszcie mogłem sprzedawać swoje prace w państwowych galeriach sztuki.

– A jakie tematy plastyczne interesują Pana najbardziej?

– Karykatura portretowa, polityka, tematyka społeczno-obyczajowa, ale również plakat, afisz projektowanie graficzne, a także malarstwo sztalugowe, któremu ostatnio poświęcam więcej czasu.

 

– W rysunku satyrycznym ośmiesza Pan czy tylko komentuje?

– Jedno i drugie, bo tego w rysunku satyrycznym, czy nawet karykaturze portretowej oddzielić się nie da. Preferuję rysunek bez podpisu, ale od dwóch lat wykonuję sporo rysunków satyrycznych o Polsce, w których stosuję podpisy… Bardzo lubię grę słów łączoną z rysunkiem…

 

– Wiem, że działa Pan również w kraju. Proszę opowiedzieć o swoich wyjazdach do Polski i organizowanych tam Polsko-Amerykańskich Salonach Artystycznych. Jaki jest ich cel? Czy mają one charakter budowania tzw. pomostu polsko-amerykańsko-polonijnego?

– Odwiedzam Polskę od chyba siedmiu lat regularnie, bo co roku. Ponieważ na moich „Salonach Artystycznych” w USA gościłem kilku przyjaciół z Opola: poetę Harry’ego Dudę, gitarzystę klasycznego Tadeusza Pabisiaka, żeglarza Ryszarda Sobieszczańskiego, dyrektora Opolskiego Ośrodka Doradztwa Rolniczego w Łosiowie Henryka Zamojskiego – postanowiłem wspólnie z nimi organizować w Opolu i na Opolszczyźnie polsko-amerykańskie salony artystyczne. W ten sposób realizuję od lat taki kulturalny pomost transatlantycki. W jednym z takich salonów w Polsce wystąpił np. poeta Zbigniew Rossa ze Sparty, NJ. 29 listopada 2017 roku w Muzeum Uniwersytetu Opolskiego wspólnie z rzeźbiarzem Grzegorzem Gustawem z Filadelfii zorganizowaliśmy główną imprezę 172. Polsko-Amerykańskiego Salonu Artystycznego, czyli dużą wystawę jako polscy artyści i społecznicy z USA. Do połowy stycznia 2018 roku można oglądać na tej wystawie rzeźby i płaskorzeźby, malarstwo i grafikę oraz rysunek satyryczny. Wernisaż miał uniwersytecką rangę – otwierał go rektor Uniwersytetu Opolskiego prof. dr hab. Marek Masnyk oraz dyrektorka uniwersyteckiego muzeum dr Wanda Matwiejczuk. Salonom artystycznym w Polsce towarzyszą już od sześciu lat cykle moich spotkań z uczniami i nauczycielami opolskich szkół czyli „Warsztaty karykatury”, które organizuję wspólnie z Grzegorzem Pielakiem, nauczycielem-metodykiem z Miejskiego Ośrodka Doskonalenia Nauczycieli w Opolu. W tym roku odbyły się one w Opolu, Strzelcach Opolskich, Suchej i Łubnianach. Te spotkania są przedłużeniem mojej pracy nauczyciela plastyki, którą od 2003 roku prowadzę w „ognisku plastycznym” w Druch Studio Gallery w Trenton, NJ.

 

– Aby uczestnictwo w kulturze mogło być czymś wyjątkowym i odświętnym, potrzebna jest edukacja. Prowadzi Pan zajęcia z rysunku i malarstwa dla dzieci i młodzieży, ucząc ich poruszać się w świecie sztuki i odkrywając często ich plastyczne pasje.

– Moje pierwsze zajęcia plastyczne zorganizowałem w 2003 roku, kiedy to uruchomiłem własną „Druch Studio Gallery”. Pamiętam, że przyszło wtedy pięć nastolatek ze szkoły w Lawrenceville, NJ. Wśród nich była Małgosia Gruszka, dzisiaj absolwentka architektury w Filadelfii. Miałem ogromną satysfakcję, kiedy spotkana po wielu latach przyznała, że zajęcia w mojej galerii bardzo jej pomogły w studiowaniu architektury. Kolejną grupą adeptów były osoby dorosłe, później dzieci. Dziś w „Akademii Sztuk Pięknych” lekcje pobiera ponad 30 uczniów. To zaskakujący mnie samego wynik, który potwierdza, jak ważne jest wychowanie przez sztukę i jak kapitalnie dzięki niej integrują się ludzie w grupie.

 

–  W Pana Galerii nie brakuje tu również antyków i staroci. Czy to pańskie zbiory?

– Tak, po prostu nie umiem żyć bez otaczania się dziełami sztuki, stąd pewnie wzięła się moja pasja do antyków. Zbieram je, sprzedaję. Jeszcze w Polsce przekonał mnie do tego mój młodszy brat, kolekcjoner starych zegarów i lamp naftowych. Rynek staroci w Ameryce jest niezwykle bogaty, można tu znaleźć prawdziwe rarytasy. Proszę spojrzeć na tę drewnianą rzeźbę ludową Matki Boskiej. Kupiłem ją na pchlim targu z przeczuciem, że pochodzi z Polski. Nie myliłem się! Na jej spodzie widnieje idealnie zachowana papierowa metka informująca, że figurka pochodzi z krakowskiej Cepelii z 1974 roku.

 

– Za swoje działania na rzecz promowania polskiej kultury i sztuki wśród Polonii otrzymał Pan w 2014 r. Krzyż Kawalerski Orderu Zasługi Rzeczypospolitej Polskiej.

– Ten krzyż przyznany przez Prezydenta RP za „osiągnięcia artystyczne i znaczący wkład pracy w promocję polskiej kultury w Stanach Zjednoczonych” był dla mnie przede wszystkim zaskoczeniem. To grupa Polaków-bywalców moich salonów zainicjowała całą sprawę i doprowadziła ją do szczęśliwego finału w wielkiej przede mną tajemnicy. Takie odznaczenie to dobra okazja by spojrzeć za siebie i dostrzec, że nie zmarnowało się szansy na zrobienie czegoś ważnego dla innych na zasadzie społecznej, pro publico bono…

 

– Oprócz działalności artystycznej, udziela się Pan również jako polonijny nauczyciel. Jakie wyzwania stawia nauczycielom młode pokolenie Amerykanów polskiego pochodzenia?

– Myślę, że najważniejszym zadaniem, jakie stoi przed nami nauczycielami, jest znalezienie sposobu na motywowanie do nauki języka polskiego. Nasi uczniowie żyją otoczeni przyjaciółmi, językiem i rzeczywistością amerykańską są więc na naturalnej ścieżce do wynarodowienia. Jest młodzież, dla której – dzięki rodzinie – język polski ma duże znaczenie, i z tego trzeba się cieszyć, ale większość niestety nie czuje potrzeby mówienia po polsku. Jako nauczyciele chcielibyśmy, aby Polonia doceniła wartość dwujęzyczności, która jest ogromnym skarbem. Przed nami stoi duże wyzwanie.

 

– Jak ocena Pan kondycję Polonii amerykańskiej? Czy Polacy czują potrzebę spotkań ze sztuką, z ludźmi kultury? Jaka jest ta Polonia i dokąd zmierza, zdaniem Pana?

– Polonia w USA czy w Europie – to ta sama grupa Polaków. Jesteśmy grupami, które zostały „przeflancowane” w inne miejsce, z naszymi wadami i zaletami. Pod względem naszych cech narodowych czy upodobań jesteśmy tacy sami, bez względu na miejsce, w jakim żyjemy. Polonia jest zróżnicowana i trudno generalizować. Wszystko zależy od tego, w jakim środowisku się obracamy i jakie mamy potrzeby. Jeśli ktoś chce znaleźć coś kulturalnego, ludzi z polotem, z fantazją, aktywnych społecznie, to znajdzie.

A jeśli chodzi o młodych ludzi – oni są fajni. Potrafią się zaangażować, działać w grupie, obserwuję to, chociażby podczas Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. Podoba mi się w tej polskiej młodzieży, którą tam widzę, chęć do wspólnego działania. Niestety, widuję również polską młodzież prymitywną, stroniąca od nauki, sztuki wyższego lotu, bez ambitniejszych zainteresowań kulturalnych itd., nadużywającą alkoholu, narkotyków… To smutny obraz polonijnego młodego pokolenia…

 

– Nieodłączna część Pana pracy to działalność charytatywna. Akcje, których jest Pan organizatorem oraz uczestnikiem, przynoszą wiele dobrego.

– Sam czy wspólnie z koleżankami i kolegami artystami zorganizowaliśmy niemało własnych aukcji charytatywnych. Od 2014 roku Druch Studio Gallery organizuje aukcję sztuki w ramach finałów Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy w sali „Ambassador” w Trenton, NJ. W ciągu ostatnich pięciu lat „ugraliśmy” dla fundacji Jerzego Owsiaka kwotę 6775 dolarów. Gdyby zliczyć wszystkie wyniki finansowe aukcji charytatywnych zorganizowanych pod szyldem Druch Studio Gallery to według moich zapisków otrzymamy sumę -18 285 dolarów!

– Rozpoczął się nowy 2018 rok. Jakie są Pana artystyczne plany?

– 40-lecie mojego debiutu prasowego jako karykaturzysty planuję uczcić indywidualną wystawą jubileuszową rysunku satyrycznego w Druch Studio Gallery. Z pewnością kontynuował będę uczestnictwo w konkursach rysunku satyrycznego organizowanych przez Muzeum Karykatury w Warszawie, zważywszy, że w latach 2014-2017 zdobyłem w nich II i III nagrodę oraz sześć wyróżnień. Mam nadzieję, że uda mi się wydać trzecią książkę, tym razem o tym, jak amerykański żołnierz Robert Stodnick nauczył się języka polskiego, odnalazł i odwiedził swoich krewnych w… Ostrowi Mazowieckiej. Chciałbym zorganizować również wystawę moich najnowszych obrazów akrylowych i olejnych. Czas najwyższy, by w moim studiu-galerii przygotować wieczór poezji polskiej z udziałem byłego aktora Teatru Hybrydy Tadeusza Turkowskiego, mojego kolegi z Kabaretu „Odlot”, który prowadzę od 20 lat. Plany, jak widać są – jeżeli zdrowie i kasa dopiszą – będą realizowane!

 

– I właśnie tego Panu życzę! Dziękuję bardzo za rozmowę.

 

Rozmawiała Justyna Bereza