Moja podróż przez Amerykę upewniła mnie jak bardzo kocham mężczyznę, który prowadził nasz samochód przez 36 godzin w jedną stronę, czyli 72 godziny w tę i z powrotem.

Nie narzekał, nie denerwował się, wprost przeciwnie okazał się najlepszym i najbardziej wyrozumiałym kompanem tej niezwykłej przygody. Żeby mu się odwdzięczyć nie pozwalałam mu zasnąć i sama nie spałam, chociaż czasami było to dla mnie, – pasażera – nie lada wyzwaniem.

Monotonna i jednostajna jazda trwająca 12, 15 a czasem 17 godzin jednego dnia może wykończyć nawet najlepszego kierowcę i najżyczliwszych mu pasażerów.

Przez całą drogę opowiadaliśmy sobie najróżniejsze historyjki, rozśmieszaliśmy się i śpiewaliśmy piosenki. Daliśmy radę, dlatego że widzieliśmy w swoich oczach miłość. Troskę, aby tej drugiej osobie było jak najlepiej, najprzyjemniej, najwygodniej.

Oczywiście, istnieją alternatywne sposoby podróżowania. Żeby dostać się z Nowego Jorku do Arizony większość ludzi wybiera najprostszą i najszybszą z dróg, tę powietrzną. Lot samolotem trwa około pięciu godzin i niemal automatycznie przenosi nas w krainę otulającego ciepła, szczególnie cennego, kiedy u nas jest zimno i pada. W naszym przypadku ze zdrowym rozsądkiem wygrała dzikość serca i chęć przygody. Marzenie o ciągłym byciu razem i nowych krajobrazach przed oczami, a także potrzeba ucieczki od rzeczywistości, oczywiście w stronę zachodzącego słońca.

Niezwykła okazja, aby oderwać się od dnia codziennego nadarzyła się, kiedy zostaliśmy zaproszeni na wesele siostry mojego ukochanego. Ona już dawno przeniosła się na drugi koniec kraju, nie mogliśmy odmówić udziału w uroczystości, chociaż taka podróż dużo kosztuje.

Po uszy zakochani, wyruszyliśmy w trasę, ścigając się z czasem. Podróż zdawała się nie mieć końca. Za szybą zmieniały się krajobrazy i pory dnia, coraz to przekraczaliśmy kolejne granice, przecinaliśmy następne Stany. Pędziliśmy po drodze płaskiej, górzystej, krętej, prostej lub wyboistej. Pola, lasy, doliny, kotliny i pustynie. Niesamowicie czerwone, żółte, gorące, spragnione kropli deszczu.

*Wyruszyliśmy znad rzeki Hudson, w stanie Nowy Jork. O czwartej rano nikogo jeszcze nie było na drogach. Tylko zmęczeni kierowcy ciężarówek, w swoich wielkich truckach, odpoczywali na poboczach. Niepostrzeżenie noc zmieniła się w dzień, a my znaleźliśmy się w New Jersey, powoli budzącym się ze snu. Popijając gorącą kawę, zachwycaliśmy się zielenią drzew, podczas gdy nasz GPS niezmiennie pokazywał 15 godzin jazdy do naszego pierwszego przystanku i noclegu w St. Louis, Missouri.

New Jersey skończyło się w mgnieniu oka, by ukazać przed nami ogrom gór i lasów Pensylwanii. New Jersey skończyło się w mgnieniu oka, by ukazać przed nami ogrom gór i lasów Pensylwanii.

Przejechanie wzdłuż tego wielkiego stanu zajęło nam kilka godzin, w trakcie których zorientowaliśmy się jak słabo jest on zaludniony oraz, że większość tutejszych mieszkańców ma prawdopodobnie korzenie niemieckie, duńskie i holenderskie. Świadczą o tym niezliczone restauracje i sklepy z antykami sugerujące europejskie korzenie ich właścicieli.Następnym stanem na trasie do Arizony było Ohio, gdzie rzadkie lasy powoli zamieniły się w pola uprawne i farmy. Tak wyglądał krajobraz towarzyszący nam poprzez stany Indiana, Illinois, Missouri i Oklahomę aż do Teksasu.

Kilometry pól, oprócz zagubionych małych miasteczek oraz kilku wielkich miast zajmują ogromną większość Ameryki. Najgęstsze zaludnienie obejmuje wschodnie i zachodnie wybrzeże, trudno jest sobie nawet wyobrazić, że cały ogrom Stanów Zjednoczonych to przestrzenie po horyzont puste i dzikie. Przed nami droga, która nigdy się nie kończy, jak ta w Nowym Meksyku, samotna, pośrodku pustynnych gór, wydm i białych piasków.

Pod koniec pierwszego dnia naszej wyprawy, zatrzymaliśmy się na noc w St. Louis Missouri. Okna naszego hotelu wychodziły na główny symbol miasta, przepiękny, ogromny, żelazny łuk rozciągający się nad rzeką Missisipi. Miasto zdecydowanie warte odwiedzenia, architekturą przypominające Baltimore w Maryland. Słynące z doskonałej grillowanej wołowiny i wieprzowiny. Specjalnie marynowanej wcześniej w wyjątkowy dla tamtego regionu sposób. Rozkosz dla najbardziej wysublimowanego podniebienia a także dla łakomczuchów takich jak mój chłopak.

Rano nasza podróż rozpoczęła się od nowa, przejechaliśmy do końca Missouri, następnie wielką Oklahomę aż dotarliśmy do Teksasu. Wszędzie tam rozciągają się przeogromne pastwiska, tysiące krów pasą się w zagrodach lub na wolności, zaganiane przez kowbojów, niczym na starych filmach. Jest tam też mnóstwo wiatraków, zamieniających energię wiatru w prąd, całe kilometry takich wielkich, metalowych konstrukcji. Nocowaliśmy w małym miasteczku Amarillo. Mimo, że byliśmy strasznie zmęczeni, to uśmiech nie schodził nam z twarzy… bo byliśmy razem.

Następnym stanem na naszej trasie był Nowy Meksyk. Zaczęła się powoli pustynia, przepiękne piaskowe góry, niesamowite, magiczne, nieznane mi dotąd krajobrazy. Nigdzie nie było widać żywej duszy, nie mijały nas żadne samochody, tylko wiechcie traw kołysane przez wiatr, jak na dobrze znanych nam westernach. Kilkakrotnie wjechaliśmy do małych, prawie opuszczonych miasteczek, niemal wymarłych, z zamkniętymi sklepami i zaryglowanymi stacjami benzynowymi. Jedynym dużym miastem jest tam Albuquerque, a nawet i ono nie przypomina niczym wielkich metropolii jakie znamy. Jest to jedynie skupisko domów, sklepów i restauracji otoczonych blaskiem słońca.

Na trasie do Tuscon, w Arizonie, dokąd zmierzaliśmy, natknęliśmy się na kontrolę graniczną, rozstawioną pośrodku jedynej drogi łączącej południową Arizonę z Nowym Meksykiem. Takich patroli jest więcej we wszystkich stanach graniczących z krajem, z którego wciąż ucieka wielu biednych ludzi mających nadzieję na lepsze „amerykańskie” życie.

W Arizonie za przekroczenie dozwolonej prędkości, zatrzymał nas patrol policyjny. Mój chłopak niesamowicie podekscytowany tym, że jesteśmy już prawie na miejscu i że już nie będzie musiał prowadzić, na ostatniej prostej dodał gazu. Na szczęście dla nas, skończyło się na pouczeniu. Jeszcze tylko kilka chwil i byliśmy u celu – w domu jego siostry.

*

Niemalże od pierwszej minuty wpadliśmy w wir przygotowań do wesela. Uroczystość miała się odbyć w niewielkim ogrodzie przyszłych państwa młodych, więc potrzebowali oni naszych rąk do pomocy.

Przyjechała cała rodzina, ta z bliska i z daleka. Okazało się, że to wspaniali, bardzo życzliwi ludzie, którzy przyjęli mnie, osobę z dalekiego kraju, do swego grona z otwartymi ramionami.

Ślub i wesele były przepiękne. Dekoracje, światła, świece, zdjęcia, kwiaty. Orkiestra na żywo, ogród i drzewa przystrojone lampkami tworzyły wspaniałą atmosferę. Czułam się niesamowicie wdzięczna za to, że mój chłopak przywiózł mnie na drugi koniec tego niezwykłego kraju, bo nie wyobrażał sobie być tam beze mnie.

Po ślubie jego siostry mieliśmy tylko trochę czasu na zwiedzanie.

Dwa tygodnie urlopu szybko się kończą, a przejechanie całego kraju z powrotem wymaga czasu. Razem z rodziną mojego ukochanego postanowiliśmy udać się do Sabino Canyon, niedaleko Tuscon. Słynie on z przeogromnej ilości kaktusów, różnych rozmiarów i kształtów. Można się tam wspinać, wędrować albo przejechać specjalną kolejką dla turystów. Miejsce zdecydowanie warte odwiedzenia.

Wybraliśmy się także na północ Arizony, aby zobaczyć Grand Canyon. Przeogromny i monumentalny. Sięgający swym rozmiarem po horyzont, jest niemalże nierealny, przypomina obraz na płótnie, dzieło sztuki, które trudno opisać słowami i trudno objąć wzrokiem. Pomaga uświadomić sobie, że człowiek jest tylko pyłkiem i drobiną w majestacie Świata.

Południowa Arizona to przede wszystkim pustynia, kaktusy i palmy. Dopiero na północy rosną drzewa. Wszędzie beztrosko hasają „Javelina” zwierzęta wyglądem przypominające polskie dziki. Nie należy się do nich zbliżać, są głuche, ale potrafią być bardzo agresywne.

Wszędzie gdzie jedliśmy posiłek królowała kuchnia meksykańska, która ogromnie przypadła nam do smaku. Niestety wkrótce musieliśmy pożegnać się z Arizoną, jestem jednak pewna, że często będziemy tam wracać.

Naszym pierwszym przystankiem w drodze powrotnej do domu było Colorado Springs w stanie Colorado. Aby się tam dostać, jechaliśmy 17 godzin i cudem uniknęliśmy śmierci. W środku nocy, w Górach Rocky zastała nas burza śnieżna. Kręta droga wiła się pomiędzy ścianą gór a przepaścią. Żeby nie stanowić zagrożenia dla kogokolwiek, kto mógłby się tam niespodziewanie pojawić postanowiliśmy się nie zatrzymywać. Mój chłopak prowadził w skupieniu, nie dostrzegając tak naprawdę niczego co było wokół, jego jedynym drogowskazem stały się białe linie ledwo widoczne na czarnym asfalcie. Ja modliłam się cichutko, o to abyśmy przeżyli. Ściskałam w dłoni monetę, ofiarowaną mi przez naszego wspólnego przyjaciela. Chroniła ona jego babcię, która przybyła z Irlandii, wierzyłam, że dzięki niej my także będziemy bezpieczni.

Cudem wydostaliśmy się ze strefy wiatru i śniegu, zacinającego w przednią szybę samochodu. Zaczęliśmy zjeżdżać w dół, góry opadały w dolinę. O drugiej w nocy zatrzymaliśmy się w hotelu.

Pan Bóg po raz kolejny okazał się dla nas łaskawy. Gdyby kto inny prowadził, może byśmy zginęli i pewnie długo nikt by nas nie odnalazł. Mój ukochany jest teraz moim bohaterem, a Colorado Springs zostało w naszej pamięci przepięknym, malowniczym miasteczkiem, położonym w sercu gór. Rano odwiedziliśmy tam kamienne Puebla i mieszkania rdzennych Indian wydrążone w skalnych ścianach. Cudowne widoki, najprawdopodobniej jeszcze bardziej zachwycające zimą, uwieczniłam na wielu przepięknych fotografiach.

Wracaliśmy stamtąd poprzez Nebraskę i Iowa aż do miasteczka Michigan City, położonego nad wielkim jeziorem Michigan, w stanie Indiana. Musieliśmy wybrać drogę prowadzącą na północ Stanów Zjednoczonych, ponieważ z powodu ulewnych deszczów rzeka Missisipi wylewała się z brzegów. Wiele miejscowości w Kentucky i Missouri było kompletnie nieprzejezdnych. Naszą jedyną szansą na bezpieczny powrót do domu było wybranie się aż pod samo Chicago i stamtąd dalej na wschód kraju. Przekonaliśmy się, że główną autostradę łączącą Chicago z Detroit cechuje niebywały ruch. Samochody pędzące z niezwykłą prędkością nie pozwalały nawet na zmianę pasa. Czuliśmy się jak na trasie rajdu. Śmialiśmy się, że w porównaniu do tego co się tam dzieje, droga do zatłoczonego Nowego Jorku przypomina spacer po parku.

Jednak szczęśliwie dotarliśmy do Michigan City, a rano postanowiliśmy zobaczyć jezioro Michigan. Przypomina ono polski Bałtyk, jego wzburzone, ciemne fale rozbijają się o brzeg z hukiem, a wiatr zacina piaskiem po oczach. Jedno z największych jezior w Ameryce okazało się być mi szczególnie, sentymentalnie bliskie.

Jeszcze tylko Indiana, Ohio i Pensylwania, żeby w New Jersey poczuć się prawie jak w domu. Do naszego kochanego Nowego Jorku dojechaliśmy nocą. Zmęczeni ale cali i zdrowi, szczęśliwi i kochający się bardziej niż na początku podróży.

Przejazd z Nowego Jorku do Arizony i z powrotem zajął nam łącznie sześć dni. W Arizonie spędziliśmy tydzień. Wynajem samochodu, benzyna, hotele i żywność to spory wydatek. Jednak w mojej pamięci zostaną niezwykłe krajobrazy i rozpromieniona twarz mojego ukochanego – miłość z jaką na mnie patrzył, kiedy kradł moje serce.Paulina Deka