Ben Bradlee, legendarny szef „Washington Post” z okresu afery Watergate wspomina w swojej autobiografii, że Richard Nixon przyczynił się do wielkiego sukcesu prasy, chociaż sam dziennikarzy bardzo nie lubił. Dziś podobnie jest z Donaldem Trumpem.

Wolna prasa to jeden z głównych wrogów obecnego prezydenta. W okresie kampanii wyborczej Trump nazwał dziennikarzy ludźmi nieuczciwymi i nierzetelnymi, niektóre tytuły prasowe określał mianem żartu, skutecznie przyczynił się też do popularyzacji sformułowania fake news (fałszywe wiadomości). Trump nie wahał się także atakować niektórych dziennikarzy personalnie np. Megyn Kelly z generalnie przychylnej mu telewizji Fox News, czy Serge’a Kovaleskiego z „New York Timesa”, publicznie kpiąc z jego niepełnosprawności.

Po wygranych wyborach Trump nie zmienił swojego podejścia do mediów, a jeśli już to raczej na gorsze. Zanim zdecydował się wyrzucić Jamesa Comey’a sugerował by szef FBI rozważył możliwość wsadzania za kratki dziennikarzy publikujących przecieki z Białego Domu. Ponowił też swoje ataki na „New York Timesa” nazywając tę gazetę „upadłą”.

Wojna wypowiedziana dziennikarzom przyniosła Trumpowi dużą popularność wśród jego zwolenników, wykazujących głęboką nieufność wobec „liberalnych elit” i skłonnych do dawania wiary różnego rodzaju spiskowym teoriom rzeczywistości. Przyniosła też jednak efekt zapewne niezamierzony – zwiększoną popularność mediów, szczególnie tytułów prasowych tak przez Trumpa znienawidzonych.

W 2013 roku „Washington Post” był w bardzo trudnej sytuacji. Nakład spadał, malały wpływy z ogłoszeń, a rodzina Grahamów, kontrolująca tytuł od dziesięcioleci, zdecydowała się go pozbyć. Gazetę kupił niemający doświadczenia jako wydawca prasy miliarder, właściciel Amazon.com, Jeff Bezos.

Wkrótce po tej transakcji „Washington Post” zaczął się dynamicznie zmieniać. Bezos zaproponował dwa zasadnicze kierunki rozwoju: internet i dziennikarstwo śledcze. Do gazety ściągnięto fachowców w tej dziedzinie jak choćby Adama Entousa z „Wall Street Journal”, zatrudniono też dziesiątki programistów i designerów. Na efekty nie trzeba było długo czekać. W zeszłym roku „Washington Post” przyniósł zysk i to nie dzięki obcinaniu kosztów, a dzięki rozwojowi. Liczba odwiedzających internetową witrynę gazety przekroczyła w kwietniu 78 mln indywidualnych użytkowników, spośród tytułów prasowych ustępując tylko „New York Timesowi”. Rok 2017 będzie trzecim rokiem z rzędu dwucyfrowego wzrostu reklam internetowych. Wpływy w tym segmencie przekraczają już sto milionów dolarów. „Washington Post” znacząco zwiększył też liczbę płatnych subskrybentów.

W tym wszystkim, oprócz nowego właściciela gazety, swój niebagatelny udział ma Donald Trump. To właśnie jego osoba, jego nietuzinkowa kampania wyborcza, a od kilku miesięcy jego chaotyczna prezydentura, wywołała wzrost zapotrzebowania na dziennikarstwo śledcze i wzrost zainteresowania prasą.

„Washington Post” nie jest tego jedynym przykładem. Akcje notowanego na nowojorskiej giełdzie „New York Timesa” biją kolejne rekordy, telewizje CNN i MSNBC mają więcej widzów niż kiedykolwiek. Krótko mówiąc „upadłe” i „nierzetelne” media za Trumpa po prostu kwitną. Dlaczego? Bo tak jak kiedyś za prezydentury Richarda Nixona amerykańska opinia publiczna chce wiedzieć co dzieje się w Białym Domu, co planuje nieprzewidywalny prezydent i jakie mogą być tego konsekwencje. Dziennikarze, tak jak wtedy, tak i teraz czują zaś, że mają do spełnienia ważną misję.

Dziś tak jak na początku lat 70-tych widzimy rywalizację między „New York Timesem” i „Washington Post”. Oba tytuły walcząc o czytelnika prześcigają się w kolejnych rewelacjach, odkrywając co naprawdę dzieje się w Waszyngtonie.

Oczywiście Donald Trump, tak jak kiedyś Richard Nixon, nie jest z takiego obrotu sprawy zadowolony. My jako czytelnicy i wyborcy możemy się jednak tylko cieszyć. Jest bowiem tak jak w swoim nowym motcie pisze „Washington Post”: Democracy dies in Darkness (Demokracja umiera w ciemnościach).

Tomasz Bagnowski