Środa
Dzisiaj każdy pisze. Pisze i publikuje światu. Taka demokratyzacja opinii, gdzie opinie czy praca reportera śledczego „New York Timesa”, może mieć taką samą popularność jak działalność blogera, nadającego z pokoju u mamy. Czasy demokratyzacji idei oraz mediów społecznościowych.

Niektórych taka rzeczywitość uwiera. Mówią o świecie fake news czy wręcz domagają się „zrobienia czegoś”, aby przywrócić hierarchię. Ale nic z tego. Lepiej już było dla takich mądrali z „New York Timesa” czy „Gazety Wyborczej”, którzy kiedyś jednym artykułem obalali rządzących czy łamali kariery. W wielkim informacyjnym kisielu zalewającym nas terrabajtami informacji każdego dnia, hierarchii innej poza naszą, osobistą konsumenta njusów, już raczej nie będzie.

Z każdym rokiem widać to coraz wyraźniej: zawodowi dziennikarze z pretensją do posiadania jednej, możliwej, często poprawnej politycznie wizji, tracą i tracą pozycję i wiarygodność. Teraz płaczą nad rozkwitem fake news a czymże innym, jak nie produkcją fake news” w dużej mierze zajmowali się sami, tworząc nieformalny komitet wsparcia kandydatki Hillary Clinton (na mój gust, popierało ją jakieś 80-85 proc. tuzów dzienniakrstwa)? A czy fake news nie są też informacje tworzone tak naprawdę przez doradców medialnych, agencje PR, gdzie choćby ostre używanie Photoshopu czy zdjęciowych ustawek nie jest przecież wiernym oddaniem rzeczywistości?

Konsumenci informacji są świadomi, że w królestwie mediów zwyczajnie śmierdzi brakiem wiarygodności i politycznymi wpływami, skoro we współczynnikach wiarygodoności dziennikarze wypadli bardzo nisko w rankingu, z ledwie 30 proc. wskazaniami.

Powiedziałbym, że Amerykanie mają trochę dosyć pyszałków z telewizji i gazet i z przyjemnością patrzą, jak im uciera się nosa. Na czele stoi prezydent Donald Trump, główny troll dziennikarskich ego, który z dziką przyjemnością bije się w telewizji na żywo i na swym ukochanym Twitterze z rycerzami Czwartej Władzy. I nawzajem: profesjonalne media mają wręcz obsesję na punkcie Trumpa, pisząc o nim niemal non-stop (na pierwszych stronach „New York Times” czy „Washington Post” z reguły cztery lub pięć artykułów ma związek z obecnym lokatorem Białego Domu). Z reguły to krytyka, ale publika rozumie to inaczej: jak piszą, znaczy że ważny, no i medialnym kulom się nie kłania.

Czasami zabawne są zapasy w informacyjnym kisielu, czasami człowiekowi nie mieście się w głowie co może nastąpić jeszcze? Generalnie trzeba przyjąć, że łatwiej zalewać świat swoimi informacjami, co oznacza z kolei, że w przestrzeni publicznej jest np. wiele wpisów, których miejsce zwykle jest na ścianie w publicznej toalecie. Oczwyiście, ilość informacji w przestrzeni publicznej powoduje, że zalewają nas one i w dużej mierze, trudno nam to wszystko ogarnąć. Ja jednak wierzę, że rozsądni ludzie od tego mają zdrowy rozsądek, że potrafią oddzielić pożywną medialną strawę od plewów fake news czy jak tam ich zwał.

*

Przypomniał mi się piękny wiersz Tadeusza Gajcego „Pieśń murów”. Opowieść o nas, o tym co było przed nami, a co niesiemy w sobie. Albo co jest przenoszone wokół nas. Warto przypomnieć

Śpiew murów
Nocą, gdy miasto odpłynie
w sen trzeci,
a niebo czarną przewiąże się chmurą,
wstań bezszelestnie, jak czynią
to dzieci,
i konchę ucha t a k przyłóż do murów.

Zaledwie westchniesz, a już cię doleci
z samego dołu pięter klawiaturą
w szumach i szmerach
skłębionej zamieci
minionych istnień bolesny głos chóru.

„Bluszczem głosów
spod ruin i zgliszcz
pniemy się nocą na dachy i sen,
tobie, Warszawo, w snach
naszych śnisz,
nucąc wrześniami żałobny nasz tren.”

(…) Słuchaj tych głosów żałosnych żarliwie,
nim brzask poranny uciszy je w niebie
i nowe miasto w napiętej cięciwie
dni tryumfalnych na nowo pogrzebie.

Słuchaj tych głosów,
bo po to szczęśliwie
ocalon został w tragicznej potrzebie,
byś chleb powszedni
łamał sprawiedliwiej
i żył za tamtych i za siebie lepiej.

*
Jak nie kochać strzaskanych
tych murów,
tego miasta, co nocą odpływa,
kiedy obie z greckiego marmuru –
i umarła Warszawa, i żywa.

Czwartek
Dzieci. Obrazki cierpiących dzieci. Zawsze mocne i zostawiające ślad, ból, jak po uderzeniu pięścią w splot słoneczny albo kop w brzuch. Zdjęcia dzieci wyciąganych z bombardowanych domów w Syrii – martwe, obsypane kurzem, płaczące, we krwi. To robi wrażenie, o czym pewnie wiedzą ludzie, na zimno, cynicznie wykorzystujący dzieci w swych wojennych kalkulacjach. Czy strzelający do nich, aby zastraszyć broniących. Czy wykorzystywane przez słabszych, broniących się, aby pokazać światu jak jest źle.

Ból dzieci, cierpienie najmniejszych. Wraca także w opowieściach z czasów mordów z II wojny światowej czy wcześniej. Ujęcia z warszawskiego getta, gdzie małe szkielety – zbyt słabe aby stać, leżą na ulicy – łapiąc ostatnie kilodżule słońca czy oszczędzające na ruchach każdą cząstkę energi. Poniewierane, mordowane, bite…

Przed oczyma stoi mi pokolorowane zdjęcie z Auschwitz zaledwie 14-letniej Czesławy Kwoki. Deeportowanej do obozu z matką za to, że była polskim dzieckiem. Pokolorwane zdjęcie ręką współczesnego, który pamięta. Mocne oskarżenie i przypomnienie, że ci, którzy podnieśli rękę na tych najmniejszych, będą mieć specjalne miejsce w Czeluści.

Czesława Kwoka – urodzona 15 sierpnia 1928 r. w Wólce Złojeckiej, zmarła 12 marca 1943 r. w niemieckim obozie koncentracyjnym Auschwitz.

Jeremi Zaborowski