Sierpień w Polsce. Raz gorąco, raz chłodno. Na Mazurach zimne wieczory i noce, zatem łapie mnie przeziębienie. Pewnie dlatego, że doznałem szoku termicznego po przylocie z piekielnie upalnego i wilgotnego Nowego Jorku. Przeszedłem wprawdzie przygotowawczą kwarantannę w Toronto i Monachium, ale niewiele pomogła. Kicham, prycham, mówię przez nos i boli mnie gardło. Nie ma więc mowy o pływaniu w dąbrowieńskich jeziorach, choć woda czyściutka i ciepła. Zmiana czasu daje mi się we znaki silniej niż podczas poprzednich pobytów. Przez pierwsze dni jestem kołowaty i oszołomiony. Ale co tam! Radość z pobytu w ojczyźnie daje mi dodatkowe siły i napęd. Daje mi je także radość ze spotkania z bliskimi. Tak serdecznymi, jak zawsze. Od pierwszej chwili, od powitania na lotnisku. Jakbyśmy się widzieli wczoraj, a przecież minął ponad rok od mojego ostatniego pobytu w ojczyźnie. Jestem szczęśliwy, że los obdarzył mnie wspaniałymi przyjaciółmi, z którymi łączy mnie elementarny system wartości, wzajemna ciekawość, wzajemne zrozumienie, wspieranie się i gotowość do najdalej idącej pomocy. W przeszłości omawialiśmy razem nasze premiery literackie, teatralne i wernisaże. Razem omawialiśmy nowe książki, filmy i wystawy muzealne. Omawialiśmy nasze dokonania naukowe, wykłady i publikacje. Razem jeździlismy na wakacje, razem obchodziliśmy święta. Zjedliśmy wspólnie beczki soli w stanie wojennym, który scementował na amen naszą grupę podziemną. Czworo z nas odeszło już niestety na wieczną wartę, ale wspominamy ich przy każdej okazji. Są z nami. Przy nas wychowało się nowe pokolenie, które poszło swoimi drogami, ale chętnie z nami konfronuje swoje myśli.

 
Dziś ostro spieramy się o Polskę i świat. Następuje polaryzaja poglądów, ale jakoś trzymamy się razem, poza nielicznymi wyjątkami. Nikt tego wprost nie mówi, ale czujemy poza słowami, że najważniejsza jest ta nasza swoista rodzinność wyrosła z owej niepowtarzalnej wspólnoty. I oby tak zostało do końca dni naszych.

 
Latoś w Polsce obrodziło. Istna obfitość owoców, jarzyn, grzybów i kwiatów. Nikt nie zbiera opadłych jabłek, śliwek i wiśni. W zaprzyjaźnionych ogrodach dosłownie depczę po mirabelkach i renklodach, bo już nikt nie ma czasu ani sił ich drenować i przerabiać na konfitury lub kompot. Zboża zebrane, pola czekają na orkę. Podczas święta Matki Boskiej Zielnej światkowałem w Dąbrównie poświęceniu plonów i ziół. Podczas procesji usłyszałem zapamiętaną z dzieciństwa uroczystą pieśń dożynkową „Plon niesiemy, plon”. Ożyły wspomnienia, serce puknęło mocniej. Soczysta zieleń zachęca, by się w nią zanurzyć w lesie, na łąkach, w parkach. Widoki mazurskie niezapomniane i rozmarzające, takie same jak dawniej, ino koni i furmanek już nie ma. Ostały się jeno konie w stadninach. Krów na pastwiskach też jakby mniej niż niegdyś. Lasy tamtejsze pachną cudownie, szosy wysadzane kasztanami, topolami i lipami zachęcają, by je przemierzyć. One też tworzą ten niepowtarzalny pejzaż.

 
W Warszawie, mimo kanikuły, atrakcji co niemiara. Dla każdego, nie wyłączając plażowiczów znad Wisły i bywalców nadwiślańskich kawiarń, restauracji i pubów. Oba brzegi ożyły. Na Bielanach powstała Akademia Filmów Dla Wymagających. I w rzeczy samej prezentuje dzieła bardzo ambitne. Niezapomnianych wrażeń dostarczają nocne Koncerty Chopinowskie w Kościele św. Krzyża, czyli w parafialnej świątyni Fryderyka, w której spoczęło Jego serce. Ostatnio można było w nim usłyszeć nokturny i mazurki w wykonaniu Galiny Christiakowej.

 
Wielce radosnym i sympatycznym wydarzeniem był ślub zaprzyjaźnionych ze mną artystów Zespołu Pieśni i Tańca „Mazowsze” – Adama Czechlewskiego i Marii Krzysztofik. Przeżywałem je, bo z Adamem połączyły mnie więzy szczególnej bliskości, tyleż artystystycznej, co intelektualnej. Podziwiam jego żywy umysł, kunszt taneczny, urok sceniczny i radość istnienia poprzez taniec. I to nie tylko narodowy i ludowy, ale także w innych formach. Był artystą wybitnym w zespole „Śląsk”, w „Mazowszu” zaś okazał się tancerzem wręcz zjawiskowym. Marysia dysponuje ciekawym głosem i takimż brzmieniem, wdziękiem i lekkością taneczną, oryginalną urodą, nie mówiąc już o umiejętności gry na skrzypcach, ostatnio zarzuconych. Mam nadzieję jednak, że zagra na nich specjalnie dla mnie. Oboje byli piękną parą młodą. Adam przejęty rolą pana młodego, czuwał jednocześnie, żeby wszystko przebiegało perfekcyjnie. I tak właśnie było, począwszy od wyszukanych kulinariów i doskonale dobranej oprawy muzycznej. Nogi same niosły. Ja byłem „zaopiekowany” przez jego rodziców – Zofię i Jana Czechlewskich, znakomitych tancerzy i wieloletnich współkreatorów baletowych popisów „Śląska”, a obecnie Zespołu Pieśni i Tańca „Katowice”. Przyjaźń z Adamem zrodziła przyjaźń także i z nimi. Równie serdeczną. O tańcu możemy mówić bez końca, bez końca także mogę oglądać ich zarejestrowane kamerą niebywałe dokonania sceniczne. Są równie urodziwi jak ich syn i jak on – pełni młodzieńczego wigoru. Stale gdzieś jeżdżą, stale coś zwiedzają, stale dokonują czegoś pozytywnego, nie tylko dla siebie. Zosia ma głowę pełną nowych układów choreograficznych – narodowych, ludowych, klasycznych i romantycznych. Romantyczka bowiem z niej wielka. Ostatnio pracowała m.in. we Francji i w Wilnie. Oboje szczuplusieńcy, leciutcy i uśmiechnięci – ujmują zawodową pasją. Przy nich staję się pogodniejszy i młodszy.

 
Wesele było okazją do poznania członków rodzin pary młodej oraz ich gości. Oczu nie mogłem oderwać od pięknych i zarazem wytwornych „Mazowszanek” oraz wspaniale tańczących artystów z zespołu „Śląsk” i Reprezentacyjnego Zespołu Wojska Polskiego. Pierwszy raz widziałem ich w „cywilnej” akcji. Znają takie figury i wygibasy, że ho, ho… Równie ciekawie improwizują. Sam bałem się ruszyć przy nich w pląsy, ale chlapnąłem sobie trochę więcej ojczystej wódeczki i porwałem na parkiet Izsabelle Herouard, świetną baletnicę, choreografkę i profesorkę tańca związaną z Operą Paryską. Jej sympatia dla pana młodego oraz podziw dla „Śląska” i „Mazowsza” spowodowały, że przybyła na ten ślub wprost ze stolicy Francji. Wypytywała mnie o polskie zwyczaje weselne, nie wyłączając powitania chlebem i solą oraz oczepin. Tańczyło i rozmawiało się nam tak dobrze, że postanowiliśmy urządzić poprawiny nad Sekwaną. Zaproszę ją w tam na plac przed zabytkową Operą Garniera i na Moście Artystów. Jak szaleć, to szaleć! I to w odpowiedniej dla Isabelle scenerii. A i ja też się w niej dobrze czuję. W końcu mam w sobie kroplę francuskiej krwi.

 
Na Moście Artystów poszalałem sobie onegdaj z tancerkami Krystyną Mazurówną i Heleną Strzelbicką-Szenwald. W ślad za nami poszli inni. Po którejś butelce wina wydawało mi się, że most ten zaczyna się kołysać w takt melodii. I nie ja jeden byłem o tym przekonany. Do dziś kołyszą mi się w głowie wspomnienia paryskich wyczynów, nie wyłączając tańców na tarasach zawieszonych nad dachami tego miasta. Czas na powtórkę.