Między a między, czyli czas na lotniskach. Już poza jedną rzeczywistością, a jeszcze nie w następnej. Trochę to lubię, trochę nie. Lubię, bo widzę ludzi z całego świata i czuję się wśród nich mróweczką, która jest cząstką globu, nie lubię zaś, bo już wszedłem w wiek, w którym ceni się pielesze domowe. Przywyka się do swego miejsca w kuchni, swojego fotela i książek na wyciągnięcie ręki. Zaczynam lubić ciepełka domowe a lotniska są przelotowe. Wszystkie zlewają się w pamięci w jedno wielkie lotniskowisko.

W ostatnich latach najbardziej wbiły mi się w pamięć lotniska w Amsterdamie, Kopenhadze i Toronto. W Amsterdamie, bo mogłem wylegiwać się na leżankach. Twardych, bo twardych, ale można było na nich wyciągnąć nogi, przekimać się trochę lub czytać w pozycji półleżącej. W Kopenhadze zwiedzałem między odlotami sklepy z whisky i whiskey. Bywało, że zajmowało to mi dwie godziny. Owszem, nigdy nie wyszedłem z nich bez przynajmniej jednej butelki. Tamże lubiłem patrzeć na stoiska z porcelaną, przy których pracowały panie zdobniczki, nanosząc dobrze znane niebieskie kwietne wzorki na filiżanki i talerzyki. Rzecz jasna, nie byłbym sobą, gdybym nie nabył przed laty szcześciu takich filiżanek. Niestety do dziś ostała się zaledwie jedna. Lotnisko w Toronto zachwyciło mnie kawiarenkami i punktami internetowymi z pięknymi lampkami na stolikach, które dawały tak ciepłe światło, że chciało się przy nich usiąść, nawet wtedy, kiedy nie korzystalo się z laptopa. Miary wrażeń dopełnialy place zabaw dla dzieci z różnymi wymyślnymi atrakcjami.

Z innych lotniskowych przyjemności zapamiętałem kawiarenko-cukiernie na jednym z terninali Lotniska Charlesa de Gaulle’a w Paryżu z pysznymi ciasteczkami. Kiedy przed odlotem do Nowego Jorku, podano mi tam słynne “Magdalenki” znane z powieści “W poszukiwaniu straconego czasu”, poczułem się jak sam Marcel Proust. Wprawdzie nie mam takiego, jak on talentu, ale wyobraźnia moja hula niekiedy w podobnych przestrzeniach, nie mówiąc już o wzmożonej skłonności do mitologizowania niemal wszystkiego.

Z warszawskiego lotniska im. Fryderyka Chopina najbardziej lubię mini-recitale dawane przez umuzykalnionych pasażerów na fortepianie stojącym w długim pasażu. Słyszałem tu już kilka świetnych występów. I to nie tylko z zakresu muzyki poważnej. Snadź przez Warszawę przewijają się muzycy różnego autoramentu.

Z lotniska w Lizbonie zapamiętałem przede wszystkim wygodną poczekalnię, w której oczekiwałem na przylot przyjaciół z Warszawy i obserwowałem przyloty pielgrzymek do Fatimy oraz grupy wytatuowanych turystów z całego świata. Przybywało ich niemal tyle, co do Barcelony i Paryża, bo Portugalia stała się modnym celem wycieczek.
Najgorzej wspominam Lotnisko Ben Guriona w Tel-Awiwie, gdzie wraz z przyjacielem byliśmy przesłuchiwani niemal trzy godziny przez tamtejsze służby specjalne i ledwie zdążyliśmy do samolotu, do którego dowieziono nas specjalnym pojazdem. Ja wzbudzałem podejrzenie, bo mając obywatestwo polskie i amerykańskie przyleciałem do Izraela z Niemiec, zaś przyjaciel, dlatego że miał walizkę z damskimi ubraniami, którą pozostawiła mu w Jerozolimie żona, odlatując wcześniej na jakieś jednodniowe naukowe sympozjum. Po prostu nie chciała jej dźwigać. Taż walizka wzbudziła tak wiele podejrzeń, że obaj mieliśmy poczucie, że znaleźliśmy się w środku jakiegoś paranoicznego absurdu rodem z Kafki. Obaj musieliśmy odpowiadać na dziesiątki pytań dotyczących naszego pobytu w Izraelu, wśród których raz po raz powtarzało się pytanie, po co tu przyjechaliśmy. Sposób przesłuchania był tak nieprzyjemny, że odniosłem jak najgorsze wrażenia. W dodatku na lotnisku w Warszawie okazało się, że z mojej walizki zginęły wszystkie zakupione w Izraelu prezenty, począwszy od prawdziwych korali dla sióstr.

$

Finlandia widziana z okien samolotu przypomina nasze Mazury. Lasów i jezior jest tu jeszcze więcej. Widać je wszędzie tam, gdzie się spojrzy. W Helsinkach ożywają wspomnienia związane ze śp. Marią Kornatowską, jako że razem zwiedzaliśmy to miasto. Marysia wiedziała o nim więcej niż ja, tedy posłusznie wędrowałem tam, gdzie chciała. Było zimno, zatem Marysia kupiła mi sweter z wielbłądziej wełny, który noszę do dziś. Jest leciutki, bardzo ciepły i miły w dotyku, jak zauważyła jego ofiarodawczyni, która lubiła mnie czasem pogłaskać. Był to czas, kiedy byliśmy sobie bliscy i planowaliśmy wspólną przyszłość. Marysia chciała jednak w Łodzi, gdzie była profesoressą w tamtejszej filmówce, ja zaś w Warszawie, do której chciałem wrócić po powrocie z Nowego Jorku. Dużo by pisać…

$

Tym razem po przylocie z Helsinek do Warszawy okazało się, że wieko od walizki jest urwane. Na szczęście wszystkie prezenty doleciały w stanie nienaruszonym. Mając w Warszawie w pełni zagospodarowane mieszkanko, przywożę z Nowego Jorku ino prezenty dla bliskich. W drugą stronę takoż. A książki są takie ciężkie, takie ciężkie…

$

Prosto z Okęcia moja przyjaciółka zawiozła mnie do swego ogrodu w Rembertowie, w którym zostałem ulokowany na łożu spowitym jaśminami. Na nim zasnąłem natychmiast, nie czekając na powitalne śniadanie. Obudziłem się po jakimś czasie tak bardzo odurzony jaśminowym zapachem, iż wydawało mi się, że jestem pijany.

$

Następnego dnia tym samym zapachem przywitał mnie Świder. Tutejsza szkoła podstawowa, którą ukończyłem dawno temu, chciała mnie od razu zaanektować na różne imprezy i zamówić wspomnienia. Zgodziłem się do niej przyjechać za dni kilka. Na jednym z pokazanych mi zdjęć archiwalnych były moje siostry. Mimo, że ubrane w szkolne fartuszki, wtedy obowiązkowe, prezentowały się bardzo ładnie. I ponoć pozostała po nich legenda jako o jednych z najinteligentniejszych i najładniejszych absolwentek. Pożałowałem, że nie ma zdjęć z przedstawień, w których grałem m.in. Traugutta i Kościuszkę. Po cichu liczę, że może się jeszcze znajdą. Byłaby to wspaniała pamiątka.

Sama szkoła stała się jeszcze piękniejsza niż była. Jest wyposażona we wszystko, co dzisiaj powinno być dostępne uczniom, łącznie z najnowszym sprzętem do nauki języków obcych. W każdej klasie nad dwiema lub trzema tablicami jest orzeł w koronie i krzyż. Pracownie fizyczna, chemiczna i biologiczna po dawnemu imponują pomocami naukowymi i materiałem doświadczalnym. Szkoła nosi imię pisarki Jadwigi Korczakowskiej. Ona sama jest upamiętniona na specjalnej tablicy. Niestety jej pobliski domek, bajkowo świdermajerowski jest już niemal w kompletnej ruinie, podobnie jak i tajemniczy ogród. Czyżby nikogo jego stan nie obchodził? Żal serce ściska.

$

Przepływający nieopodal Świder pachnie tak, jak zawsze. I jak zawsze nie umiem tego zapachu dobrze opisać.

 

 

Andrzej Józef Dąbrowski