Wróciłem do polskiej sielanki. Wróciłem ze Stanów do kraju akurat na majówkę, czyli przedłużony od soboty do następnej niedzieli weekend-moloch, jedno wielkie superświęto socjalistyczno-robotniczo-patriotyczno-narodowe. Choć bowiem władze – a i społeczeństwo – odżegnują się od spuścizny socjalistycznej, pozostawili sobie z niej to, co wszystkim pasuje, np. Dzień Pracy wolny od pracy. Łączenie świąt przez wybieranie dni wolnych, aby zrobić sobie kolejne, płatne wakacje, jest w Polsce dobrze opracowane. Następny raz w tym roku będzie to Boże Narodzenie przechodzące w Sylwestra i Nowy Rok.

Polski mieszkaniec Ameryki zapewne westchnie teraz tęsknie. W Stanach urlopy są tak krótkie, a świąt tak mało! Dobrze mają w Europie, dobrze żyje się Polakom w kraju, może nawet łatwiej niż nam, dlaczego więc narzekają?
Warszawa, Polska w ogóle, w okresie kanikuły, czy to świątecznej czy wakacyjnej, to osobliwy widok. Wszystko jest tu o tyle wolniejsze, mniej intensywne niż w Nowym Jorku, że aż człowiekowi ciarki przechodzą po plecach.

Warszawa – Miasto Wymarłe. Wymarły w sierpniu jest też np. Paryż, bo Francuzi planują swoje wakacje na ten miesiąc. Ale w Paryżu są zawsze tłumy turystów. Tych w Warszawie jest bardzo mało. W Krakowie – owszem, ale w stolicy kręcą się jakieś grupki po Starym Mieście, a zagubiona, bezideowa młodzież zachodnioeuropejskia, w ramach program wymiany Erasmus, upija się w Pawilonach.

W Warszawie gęstość zabudowy jest mała. Pomiędzy blokami rozciągają się połacie brudnego śniegu w zimie, a trawników przez resztę roku. Teraz, w maju, trawy urosły niemożebnie, zarosły chwastami i mleczami. NIedługo jednak rozlegnie się znajomy warkot kosiarek.

O ile w dni robocze widać ruch uliczny, pośpiech osób idących i wracających do pracy, to w weekend wszystko zamiera. Młodzież rozjeżdża się gdzieś rowerami, wieczorami pije z gwinta nad Wisłą. A starsi? Majestatycznie spacerują: matka pcha wózek po osiedlu, ogolony na łyso mąż podąża krok za nią. Czasem niesie jej torebkę. Młode pary lubią też spacerować po Trakcie Królewskim (Nowy Świat i Krakowskie Przedmieście), a także po Starym Mieście. Pewnie chodzą też do Łazienek ale to już było ponad moje siły, aby tam pójść i oglądać ludzi.

Starsze pary, rodziny, przechadzają się po Starym Mieście. Absolutnie niepopularne są inne części miasta, jak np. ul. Marszałkowska, kiedyś ruchliwa i prestiżowa.

Ktoś powie, że i Nowy Jork zwalnia w weekend. Tak, ale punkt odniesienia – frenetyczny ruch w ciągu tygodnia – jest znacznie wyższy. Piąta Aleja czy Greenwich Village w niedziele stają się po prostu przyjemne, takie dla ludzi. Nigdy jednak puste – tak jak w Paryżu, i tu turyści ze świata przyjeżdżają przez cały rok.

W Warszawie mamy jeszcze zjawisko tzw. słoików, młodych ludzi którzy przenieśli się tu do pracy i na studia z innych miast. Oni, kiedy tylko mogą, jadą do mamusi i babci. Odpocząć od zgiełku (?) stolicy, naładować akumulatory, najeść się a to czego nie zjedzą na miejscu, przywieźć – oczywiście – w słoikach.

Warszawa pustoszeje w weekend i przez całe lato, kiedy to młodzież szkolna i akademicka wyjeżdża, a klasa pracująca bierze długie, europejskie urlopy. Przypomnę też, że z ukazu świątobliwych władz, w niedzielę pozamykane są centra handlowe. Znowu, Polak w Ameryce może powiedzieć, że to niezły pomysł, skoro w Stanach handel pracuje świątek-piątek, aż do przesady.

Ja mam jednak z tym problem. Ja po prostu, w soboty i niedziele nie mam co robić. Ja tu zdycham z nudów. Gdyby lał deszcz, byłaby wymówka by siedzieć w domu, oglądać telewizję, czytać, gmerać w Internecie. Ale akurat, jak na złość, nad Polską zabłysło słońce i nastały upały. „To grzech siedzieć w taką pogodę w domu” – będą mi mówić ze zgorszeniem. Tak więc, żeby nie grzeszyć, wychodzę z domu i snuję się po ulicach tej bajkowej, rozświetlonej słońcem krainy. Przypominają mi się majowe kiermasze książkowe koło Pałacu Kultury i Nauki, wyścigi pokoju, radosne przemarsze 1 Maja. Wspominam też propagandowe filmy pokazujące rozgrzaną upałem Moskwę, z rodzinami przechadzającymi się po Parku Gorkiego, dziećmi jedzącymi słynne, moskiewskie marożennoje i pijącymi kwas chlebowy.

Warszawa w ten długi weekend, zwłaszcza w słoneczną pogodę, jest sielanką, rozkoszą dla oczu patriotycznie nastawionego (a nie ma innych) Polaka z Nowego Jorku.

Wystarczy po prostu chodzić sobie po ulicach, zwłaszcza tych ładnych, na Starym Mieście. I trzeba uważnie wszystko oglądać i chwalić: że ludzie schludnie ubrani (kretonowe sukienki i sandałki na obcasie pań, beżowe spodnie i koszulki w kratkę z krótkim rękawem mężczyzn), że nie widać w ogóle biedy, że młodzież taka grzeczna, do kościółka idzie i wózeczek z pociechą pcha, że w restauracjach tak wytwornie a kawa w kawiarniach smaczna.

Turyście z Ameryki trudno wmieszać się w ten solenny przemarsz spacerowy, tę wyssaną z mlekiem matki choreografię przechadzania się skupionego, poważnego, dostojnego.

Nie jest to takie sobie ot, przechadzanie się. To spacery świadome, obywatelskie, ku czci rocznic. To forma upamiętniania, sposób wzmacniania uczuć propaństwowych. To nasza narodowa ekspresja.

Dochodzi do tego ważny element: flagi. Biało-czerwone proporce zostały powieszone nie tylko przy drzwiach wejściowych budynków, co jest zapewne obowiązkiem dozorców. Widzę dużo flag wywieszanych w oknach, na balkonach prywatnych mieszkań, Powiedziałbym, że 10-20 proc. ludzi odczuwa prywatną, przez nikogo nie narzucaną, potrzebę okazania patriotycznej dumy. To nowe dla mnie zjawisko.

Czasem ktoś też powiesi obok biało-czerwonej inną flagę, taką niebieską z gwiazdkami w środku.
Są to jednak prowokacje. Wzmocnieni fizycznie tygodniowym spacerem w słońcu, weźmiemy się za tych warchołów.

 

Jan Latus