Ten moment, kiedy po przebudzeniu potrzebujesz jeszcze dobrych kilku sekund, by zrozumieć, że dziecko które urodziłaś Szczepanowi Twardochowi, a które wykluło się z jaja i lata teraz pod kopułą jakiegoś bardzo nowoczesnego budynku – nowojorskiego muzeum albo stacji międzygalaktycznej – to tylko sen. Ta chwila kiedy stoisz na progu jawy. Otwierasz oczy i powoli wracasz w miejsce, którego współrzędne można określić za pomocą satelity. Patrzysz na ściany. Sufit. Okno. I przypominasz sobie. Gdzie jesteś. Kim. Kto śpi obok. I jaki jest dzień tygodnia. Ubrania. Numer buta. I na którą do pracy. Jeśli masz pracę. Bo z tym ostatnio gorzej. Ze wszystkim ostatnio gorzej. Lepiej już było. Lepiej nie mówić. Nie myśleć. Odsunąć natrętne. Wstrzymać oddech. Raz. Dwa. Trzy. Cztery. Wypuścić powietrze. I jeszcze raz. Przez chwilę trwającą nie dłużej niż mrugnięcie powiek obserwować jak rzeczywistość przybiera zapamiętany kształt. Przeszłość wskakuje na swoje miejsce. I już wiesz, że jest luty. Środa. Albo czwartek. Ósma. Albo dziewiąta. Słonecznie. Ciemno. Pada. Sucho. Wbrew pozorom opcji nie ma tak wiele. Powtarzalność. Zgaga i blaga.* Woda z cytryną. Bo zdrowo. Owsianka. Bo nie pieczywo. Kotom w miski. Prysznic. Namalować sobie twarz. Oczy. Usta. Nie zapomnieć o. Wybiec. Zdążyć. Stawić się. W miejscu pracy. Której nie szanujesz. Której nie chcesz. Którą porzucisz, gdy tylko pojawi się możliwość. Na coś. Lecz się nie pojawia. Możesz wybierać spośród równie nędznych ofert. Albo nie wybierać wcale. Zdelegalizowałaś się. Żyjesz na marginesie. W zgięciu kartki. Drobnym druczkiem. Poza.

[…] znowu byłem tam, gdzie mi dobrze, gdzie zawsze skradam się we śnie, w pamięci, w raptownej tęsknocie. Dobrze jest uciekać przed codziennym trwaniem w jakąś wymyśloną przyszłość, w niespełnione nigdy warianty losu, w odurzenie rozwydrzonej wyobraźni, ale najlepiej jednak pójść znajomą drogą wstecz, wrócić do starego gniazda, wmieszać się między ludzi, którzy nie znają jeszcze swojego przeznaczenia, przebrać się w skórę młodości, przeinaczyć wypadki i zdarzenia, zanurzyć się w tajemniczym, niepokojącym tunelu praprzeszłości nie szukając sensu, logiki, usprawiedliwień […]**

Bądź tu i teraz. Mówi zaprzyjaźniony buddysta. Mówi wlepka w metrze. I karteczka przytroczona do torebki z herbatą. A ja odmawiam. Ja wręcz przeciwnie. Nie chcę być tu i teraz. W słabo ogrzewanym pokoju. Z sinym od deszczu oknem. Wrzaskiem dziecka sąsiadów. W niepokojąco długiej zimie. I uczuciu porażki rozłożonej na raty. Na lata. Która długo udawała coś innego. Przygodę. Zmianę. Etap aklimatyzacji, nabierania rozpędu. Obietnicę. Stan przejściowy. Zbieranie doświadczeń. Naukę. A teraz jest tym, czym jest. Poczuciem beznadziei. Niemożnością. Pułapką. A więc powrót do przeszłości. Chwytać to, co już uciekło.

I wymyślić sobie niebo. I wymyślić innym piekło*** – śpiewam Staszewskim. Tekst z 1991 roku wydaje się zdumiewająco aktualny. Czytam stare pamiętniki. Buszuję we wspomnieniach jak bohater Salingera. Pisałam o tej książce na próbnej maturze. Temat: alternatywny kanon lektur. Nie wymyśliłabym lepszego. Dostałam piątkę z plusem, bo „szóstka mogłaby przewrócić mi w głowie” – powiedział dyrektor Suchorski. Nie miał racji. Może gdyby wbijano nam, urodzonym w latach osiemdziesiątych, że jesteśmy genialni i możemy wszystko, tak jak to robią amerykańskie matki, to byśmy byli genialni i moglibyśmy wszystko? Sky is the limit. Jesteś diamentem. Sięgaj, gdzie wzrok nie sięga. Łam, czego rozum nie złamie. Realizuj najdziksze marzenia. Jesteś najlepszy. Jesteś najlepsza. Yes you can.

*

W wesołym nastroju schyłkowości, rozmawiam z ojcem o najefektywniejszych rodzajach samobójstwa. Czy lepiej tabletki, czy może jak Sylvia Plath – głowę do piekarnika. A może romantycznie? Z jakiegoś pięknego mostu. Pod pociąg. Hemingway palnął sobie w łeb. Virginia Woolf napełniła kieszenie kamieniami i rzuciła się do rzeki. Lechoń wyskoczył z dwunastego piętra nowojorskiego hotelu. Robin Williams powiesił się w domu. Według Jaromira Nohavicy żaden sposób nie jest wystarczająco skuteczny:

Trzeci miesiąc gęby w krąg ponure/ Chyba czas rozejrzeć się za sznurem/ Nie na drzewo nie właź konar trzaśnie/ W grunt przywalisz zaśniesz lecz nie zgaśniesz/ Będziesz połamany do imentu /Kliniczny przypadek dla studentów.
To wlezę na komin na wysoki/ Niech gapią się gapie na me zwłoki/ Rozpłaczą się widząc kto to leży/ Krzyż zrobią mi z dykty lub z paździerzy/ Nie zapłacze nikt, bo lubią świnie/ Jak to tak jak w kinie leży w glinie/ Wgapi taki w truchło dziób głupawy/ I pójdzie załatwiać swoje sprawy.

To kupię w aptece cyjankali/ By po mnie choć krewni zapłakali/ Jak sobie ten napój golnę z gwinta/ To wnet mnie utuli ziemia świnta/ Lecz pewności brak przez te podróby/ Czy ten lek przywiedzie cię do zguby/ Ty chcesz być martwy i wreszcie happy/ A żyjesz bez nerek za to ślepy.

Co mam czynić mój ty Boże poradź/ By mnie grabarz wreszcie mógł zaorać/ Co robić z zasranym mym żywotem/ Coś mi dał i nie chcesz wziąć z powrotem?/ Żywot masz zasrany ty matole/ Ciesz się ciulu żeś tam wciąż na dole/ Rzuć gorzałę, fajki i kwękanie/ Bo dość mam patrzenia z góry na nie.

* Mariusz Sieniewicz, Czwarte niebo
** Tadeusz Konwicki, Kronika wypadków miłosnych.
*** Kazik, Jeszcze Polska.

 

Weronika Kwiatkowska