Zróbcie coś, żebym nie zachodził więcej do „Strandu”, bo niebawem zbankrutuję! Staram się omijać tę księgarnię szerokim lukiem, ale niekiedy nie mogę się powstrzymać, żeby do niej nie zajrzeć. Ot tak, żeby tylko przejrzeć nowości i archiwalia na wszystkich trzech piętrach, i coś podczytać na wygodnych fotelach. I zawsze wychodzę z ciężkimi torbami, lżejszy o spore sumy dolarów. Zawsze! Wczoraj znów wydałem tam prawie pół pensji na trzytomową „Ars Erotica” i na „Dzieła wszystkie Michała Anioła”. Mam już duże kolekcje w tej mierze i po prostu musiałem je uzupełnić. Mus nie do przezwyciężenia. O wspaniałych rysunkach, obrazach, litografiach, ilustracjach i rzeźbach z „Ars Erotica” nie wypada mi pisać z zachwytem w tygodniku katolicko-narodowym, jakim jest obecnie „Kurier Plus”. Natomiast o „Dziełach wszystkich Michała Anioła” napiszę wprost – jego sztuka jest ewidentnym dowodem, że istnieje ponadludzka siła tajemna, która wypowiada się poprzez wybranego przez siebie człowieka. Takim człowiekiem jest właśnie on sam. To, czego dokonał przekracza możliwości człowieka. Można przekonać się o tym teraz bezpośrednio zwiedzając w Metropolitam Museum wystawę „Michelangelo: Divine Draftsmam and Designer”. Walą na nią tłumy spragnione obcowania ze sztuką określaną jako „boska”. Mam nadzieję, że Michał Anioł widzi je z nieba i że są one dlań kolejnym wynagrodzeniem za jego tytaniczny wysiłek w rzeźbie i malarstwie, i równie tytaniczną walkę z przeszkodami losu, począwszy od walki o uznanie jego geniuszu. O tym, że był geniuszem zwielokrotnionym wystawa ta przypomina w edukujący sposób, pokazując go jako rysownika, malarza, portrecistę, rzeźbiarza i architektonicznego projektanta. Spotykam się z nim oko w oko nie po raz pierwszy, zatem tym razem wyszukuję dzieła mi nieznane. Wśród nich największe wrażenie robi na mnie portret Andrei Quaratesiego narysowany czarną kredą w 1532 roku, „Pieta” naszkicowana dla Vittorii Colonny i obraz „Sąd ostateczny”. Po dawnemu drażnią mnie wizerunki kobiet, które w mojej optyce są mężczyznani ze zmiękczonymi rysami twarzy i dorysowanymi piersiami. Prześwituje przez nie wyraźnie miłość artysty do muskularnych ciał mężczyzn. Nie jest ona dziś dla nikogo tajemnicą, podobnie, jak i to, że nie była odwzajemniana. Znakomicie ją opisał Julian Stryjkowski w książce „Tommaso de Cavaliere”. Jest to jedna z najpiękniejszych książek o miłości, nie tylko w literaturze polskiej. Szkoda, że nie jest wznawiana. Wracając do wystawy w Metropolitan Museum, w którym prezentowana jest największa sztuka, trzeba powiedzieć, iż wystawa dzieł Michała Anioła jest wydarzeniem nad wydarzeniami. Pójdę na nią raz jeszcze.

$

Lubię zachodzić do neogotyckiego kościoła babtystów The Grace, przy pierwszym zakręcie Broadway’u. Jest tu cicho i spokojnie. Czasem słychać z oddali śpiewy religijne. Kojące. Tak jest i tym razem, kiedy doń wszedłem z owymi księgami zakupionymi w pobliskim Strandzie. Broń Boże, nie otwierałem tu żadnego z owych trzech tomów „Ars Erotica”, przekartkowałem natomiast ponownie owego Michała Anioła. I dostrzegłem, że prezentuje on ciało ludzkie jako dzieło boskie. Także to ciało, które jest obiektem erotycznym. Po prostu widzi w nim kreację Najwyższego. W tymże kościele patrzę na bezdomnych i turystów śpiących na zamykanych ławkach, wykładanych miękkimi materacykami. Twarze niektórych jako żywo przypominają te szkicowane przez Michała Anioła. Serio. Nie pierwszy raz spotykam w realnym życiu osoby, podobne do tych, które znam z obrazów i rysunków. W muzeach widzę je niemal zawsze.

$

Obejrzałem przedstawienie „Lorenzaccia” wyreżyserowane w Komedii Francuskiej przez sławnego Franca Zeffirellego i zarejestrowane przez Societe des Comediens Francais. Jest to mądra inscenizacja pokazująca tyranię władzy. Uosabia ją Aleksander de Medici – znienawidzony książę Florencji panujący w latach 1532-1537. Ilość okrutnych krzywd, jakie wyrządza swym podwładnym, jest tak wielka, że jego krewny – Lorenzo de Medici, zwany lekceważąco Lorenzacciem, postanawia położyć kres tejże tyranii. W tym celu, niczym Konrad Wallenrod, wkrada się w łaski Aleksandra z zamiarem zgładzenia go. Sytuację komplikuje uczucie, jakim Aleksander go obdarza. Na kanwie tegoż uczucia między kuzynami dochodzi do przedziwnej symbiozy. Lorenzo z jednej strony nienawidzi tyrana, z drugiej zaś ulega fascynacji jego osobą, niczym Brutus Juliuszem Cezarem. Chwila, kiedy zabija Aleksandra jest majstersztykiem aktorskim Francisa Hustera. Miesza się w niej determinacja, by wymierzyć sprawiedliwość z rozpaczą, że trzeba zabić kogoś, kto go kocha. Lorenzo wie, że zapłaci własnym życiem za swój czyn i wychodzi naprzeciw spodziewanej śmierci. Zaiste wielka kreacja. Wielopoziomowa. Znakomici są wszyscy aktorzy a wśród nich protagoniści: Jean-Luc Boutte jako Aleksander de Medici oraz Genovieve Casile w roli Margrabiny Cibo i Michel Etcheverry grający Kardynała Cibo. Reżyser nie uronił niczego z mechanizmu intryg politycznych pokazanego w tej romantycznej tragedii przez Alfreda de Musseta. Kardynałowie florentyńscy umieją je obrócić na swoją korzyść. Za pomocą szantażu podporządkowują sobie kolejnych władców. Jak zawsze u Zeffirellego zharmonizowane są pięknie: scenografia Gianniego Quarante, kostiumy Marcela Escoffiera i muzyka Maurice’a Jarre. Sceny dworskie, miejskie i erotyczne cieszą oko i ucho najwytrawniejszego nawet znawcy. Krótko mówiąc – wielkie przedstawienie. Przy okazji przypomnę, że „Lorenzaccio” bardzo, ale to bardzo inspirował Słowackiego przy pisaniu „Kordiana”. Zapożyczył się był u Musseta bezwrotnie.

$

Kardynał Cibo w „Lorenzacciu” – „Aleksander Medycejski jest nieślubnym synem papieża Klemensa VII”. Współcześni historycy coraz częściej to potwierdzają. Tenże kardynał w tymże dramacie – „Wola Boga spełnia się wbrew woli ludzi”.

$

Literat Marcin Świetlicki w swej niby to autobiograficznej książce „Nieprzysiadalność” odniósł się do poezji naszego czwartego wieszcza tymiż słowy – „Był suchy, ale z Norwida dało się zrobić kilka niezłych piosenek, jakoś tam ocalał. Chodzi o to, że jeśli poezja nie śpiewa, to jest zbędna”. Tenże Świelicki wyznaje również, iż przygotowuje się „do jakiegoś momentu genialności”. Poczekamy, zobaczymy. Dotychczas takiego momentu raczej nie było u niego widać.

$

Wiec Obozu Narodowo Radykalnego (ONR-u) poprzedzający Marsz Niepodległości był widowiskiem, w którym głupota i nienawiść doszły do przerażającego zenitu. Odbył się pod hasłami „Bóg, Honor i Ojczyna” i „Wielka Polska Katolicka”.

$

Obejrzałem telewizyjne migawki z kilku akademii z okazji Świeta Niepodległości. Miałem wrażenie, że jestem na stypie. Przypomniało mi się spostrzeżenie prof. Marii Janion, że „naród, który nie umie istnieć bez cierpienia musi sam sobie je zadawać”. Ano.

 

Andrzej Józef Dąbrowski