Albo na grzyby. Do lasu. Odurzać się zapachem podmokłej ściółki. Zapadać w mchy i paprocie. Odgarniać liście z twarzy. Nasłuchiwać ptaków. Brodzić w wysokich trawach. Potykać o pieńki. Zadzierać głowę i gapić w rozłożyste korony. I myśleć: jacy jesteśmy mali. Nieważni. I przemijający. Albo: czy mieszka tam baron drzewołaz z powieści Italo Calvino; Cosimo di Rondo, dwunastolatek, który uciekł z jadalni przez okno na sąsiadujące z domem drzewo i zdecydował już nigdy nie postawić nogi na ziemi; co nie przeszkodziło mu przeżyć płomiennego romansu, walczyć z piratami i debatować korespondencyjnie z największymi umysłami epoki, pisząc własne traktaty o tym, jak powinien być świat urządzony.

W lesie można myśleć o literaturze. Albo o śmierci. Albo nie myśleć wcale. A tylko chodzić. I patrzeć. Pod nogi. Ze znalezionej gałęzi uczynić kostur i – jak pisał Łukasz Najder – inspekcjonować własne halucynacje, korę, liście i korzenie imitujące królewskie okazy. Odpowiadać na fundamentalne pytanie: grzyb jest? Węszyć jak maciora za truflami w poszukiwaniu złotego runa: połyskujących kapeluszy borowików, maślaków i gąsek.

Na grzyby – w aromatów pełen las
Na grzyby – przed wyjazdem słuchaj sprawdźmy gaz
Weźmy czegoś parę kropel
A na drzwiach wywieśmy o tem
Że ruszyliśmy w sobotę
bo powzięliśmy ochotę
Na grzyby – tu borowik a tam dzik
dzik, wściekły na mnie… ech… pociągnijmy sobie łyk
nie musimy dużo łykać, by się przestać lękać dzika* – śpiewają Starsi Panowie. A ja tęsknię za lasem, po którym można bezkarnie łazić z koszykiem i kozikiem. I zbierać grzyby. Choć mieszkając w Polsce robiłam to rzadko. I raczej niechętnie. Pamiętam wycieczki z zakładów pracy rodziców. Pobudki o nieludzkiej porze. Czwarta nad ranem. Jesienne mroki. Autokar śmierdzący benzyną. I moje otumanienie. Po zażyciu aviomarinu na śniadanie celem uniknięcia choroby lokomocyjnej. Co w połączeniu z kilkoma godzinami snu sprawiało, że snułam się nieprzytomna i nawet gdyby borowik olbrzymi stanął na środku drogi i uchylając kapelusza przywitał się głośno, nie zauważyłabym. Nurzałam się w zieloności czekając na przerwę. Herbatę z termosu, jajko na twardo, bułkę z wątrobianką.

Gdzieś na dnie pamięci majaczą kosze wypełnione po brzegi, rumiane twarze zadowolonych grzybiarzy, którzy zzuwszy kalosze moszczą się wygodnie na trawie, by z uczuciem dobrze spełnionego obowiązku oddać się degustacji alkoholi wysokoprocentowych. Na łonie natury – wiadomo – najpodlejsza wódka nabiera szlachetności. A jeśli przy okazji do musztardówki wpadła gałązka jałowca – można zaryzykować stwierdzenie, że nasi ojcowie byli pierwszymi hipsterami. Nosili wąsy, wyciągnięte swetry i podawali drinki w słoikach. Dzisiaj za takie ekstrawagancje trzeba płacić podwójnie. Podobnie jak za wycieczkę na grzyby. Nowojorskie Towarzystwo Mykologiczne organizuje wyprawy do lasów i parków. Uczestnicy przybywają transportem publicznym i w grupach idą na grzybobranie, które trwa zwykle około 5-6 godzin. Organizatorzy zachęcają, by zabrać ze sobą jedzenie, wodę, nóż, gwizdek i oczywiście kosz na grzyby. Dla niezrzeszonych opłata: pięć dolarów od osoby, lub dziesięć od rodziny. Gdyby ktoś 1 października zamiast na Paradę Pułaskiego wolał wybrać się na poszukiwanie kapeluszników może stawić się o dziesiątej rano z odpowiednim ekwipunkiem przy wejściu na cmentarz (Woodlawn Cemetery) na Bronxie. Dojazd: ostatni przystanek pociągu linii 4. Albo tydzień później wybrać do Millburn w New Jersey** i tam, w pięknych okolicznościach przyrody szukać niepospolitych okazów mykoflory.

*

Co uruchamia pamięć. Zapach. Kolorowe zdjęcie. Słowo? Odpowiadam na hasło urywkami wspomnień. Matka czyszcząca przywiezione z lasu trofea. Gęsty sos grzybowy, którego nigdy nie jadłam. Bo bałam się, że wszyscy umrzemy. Że w koszu znajdzie się jeden, trujący. I rano znajdą nas w łóżkach. Martwych. Ale bardziej nie jadłam dlatego, że nie lubiłam smaku rozgotowanych, pęczniejących w ustach grzybów. Wolałam zapach suszących się na kaloryferach; nanizanych na nitki czarnych kapeluszy. Kurczyły się. Marszczyły główki. Stawały się dziwnie lekkie. Puste. Ale najdrobniejszy kawałek przechowywał woń, której nie można pomylić z niczym innym. Jakkolwiek dziwnie by to nie zabrzmiało: Polska pachnie grzybem.

* Kabaret Starszych Panów, Na ryby!
**szczegóły na stronie www.newyorkmyc.org

 

Weronika Kwiatkowska