Nigdy za dużo pieniędzy! Nigdy za dużo przyjaciół!
Co do przyjaciół, trzeba najpierw zdefiniować to pojęcie. W Stanach Zjednoczonych słowo friend oznacza coś innego niż w Polsce czy Rosji. Z niezrozumienia tych różnic – a także różnic mentalności – wynika wiele zgryzot imigranta. Jest on rozczarowany powierzchownością i fałszem amerykańskich przyjaźni. Dla niego przyjaciel to ktoś, kogo można poprosić o pomoc i pożyczkę, który zawsze wysłucha, do którego można wpaść bez zapowiedzi i spędzić noc przy wódce dyskutując o problemach rządzonego przez Sorosa świata. Prawdziwa przyjaźń trwa od dzieciństwa przez całe życie. Szczególnie trwała jest ta męska. Posiadanie przyjaciela pomaga, gdy rozlatują się związki oparte na przemijających uczuciach, gdy zostaniemy oszukani w biznesowej lub politycznej grze. Przyjaciel zawsze też mówi nam prawdę, nawet gdy jest nieprzyjemna.
Jest to jednakże obraz przyjaźni wyidealizowany. Zacznijmy od tego, że rzadko kiedy przetrwają znajomości z dzieciństwa. W szkole zwykle mieliśmy „najlepszego przyjaciela” i kilku innych z paczki. Ciągle jednak zmieniała się dynamika grupy: raptem Wacek nie był już najlepszym przyjacielem, tylko Tomek. U dziewcząt bywało, że przyjaciółka stawała się wrogiem (rywalizowały o tego samego chłopaka). Poszliśmy do liceum – i zapomnieliśmy o przyjaźniach z podstawówki, tych podobno na całe życie. Kolejna wymiana przyjaciół następuje na studiach, w wojsku, w pierwszej pracy, na studiach za granicą, przy emigracji do innego kraju.
Rzecz jasna, niektóre przyjaźnie przetrwają, większość jednak nie.
W Stanach bywa podobnie. Może jeszcze trudniej tam podtrzymywać znajomości, skoro społeczeństwo jest mobilne, a odległości wielkie. Z tego co zaobserwowałem, najbliższe więzi Amerykanie podtrzymują z kolegami z college’u. Może dlatego, że są to już wtedy niemal dorośli ludzie, potrafiący uzasadnić wybór kogoś na przyjaciela. Zarazem jest to ciągle wiek szczególnej wrażliwości, naiwności, marzeń. Wspólnie przeżywane podboje miłosne, koncerty rockowe, ekscesy w akademiku budują zręby przyjaźni w późniejszym życiu. My, polscy imigranci mojego pokolenia, zwykle nie mieliśmy szansy chodzić z Amerykanami do college’u, tak więc nie mamy z nimi wspólnych wspomnień.
Friend to nie jest nasz przyjaciel. To człowiek, którego znamy, jak colleague (z pracy) albo aquaintance (luźny znajomy). Choć dosłownie przetłumaczeni jako „przyjaciele”, friends z Facebooka naprawdę nie są naszymi przyjaciółmi. Przestajmy się więc zżymać na to nazewnictwo. To ludzie, których kiedyś poznaliśmy, z którymi wymieniliśmy się wizytówkami, którzy nam się spodobali, robią ciekawe rzeczy, są ważnymi ludźmi, mogą sie nam przydać, są z tego samego miasta, szkoły, profesji.
Mam wielu przyjaciół na fejsie, bo traktuję to jak bazę danych adresowych. Nie dzielę się publicznie swoimi problemami, osiągnięciami, efektownymi i intymnymi zdjęciami. Bo przecież oni wszyscy nie są moimi przyjaciółmi.
Kto więc jest przyjacielem? Wedle powszechnej opinii, przyjaciół można mieć najwyżej kilku.
Z biegiem lat maleją nasze potrzeby przyjaźni, i też mamy coraz mniej energii na spotkania, wyjazdy, telefony, podtrzymywanie znajomości. Albo też zawodzimy się na kolejnych przyjaciołach, skreślamy ich. W końcu w ciągu życia dużo jest powodów i okoliczności, by się na kimś zawieść – czy to idzie o biznes, kobietę czy politykę (w ostatnich, zwariowanych czasach, to bodaj najczęstszy powód zrywania znajomości).
Amerykanie, w ogóle mieszkańcy bogatych krajów zachodnich, obywają się bez przyjaciół. Wedle ostatnich danych, już 40 proc. Amerykanów nie ma ani jednej bliskiej osoby. Rozmowę z przyjacielem zastępuje płatna spowiedź u psychoanalityka.
Ciągle w państwach, gdzie poziom życia nie jest wysoki, ale więzy społeczne, rodzinne, religijne są silne, można mieć przyjaciela. Nawet wśród powściągliwych Japończyków i Koreańczyków można zdobyć prawdziwą przyjaźń. A może, tak jak w USA, jest ona zarezerwowana głównie dla ludzi tej samej narodowości, i z którymi chodziło się do szkoły?
Czy Polacy nadal są chętni ofiarowywać sobie przyjaźń? Tego nie wiem. Młodzi przenoszą się z różnych miast do Warszawy, długo pracują, wyjeżdżają na studia za granicę, emigrują. Oznacza to przecież rozluźnienie albo zaniknięcie przyjaźni.
W ciągu tylu lat mieszkania w USA zdobyłem wielu polskich i kilku amerykańskich przyjaciół. Teraz te przyjaźnie rozluźnią się, skoro nie będziemy się długo widywać, a sporadyczny email czy telefon to jednak nie to samo.
Czy będę ich zastępował przyjaciółmi polskimi? Poznawanie nowych przyjdzie z trudem – pisałem już, że z wiekiem coraz mniej zabiegamy o nowe znajomości. Zresztą Polska po latach to dla nas egzotyczne miejsce, a wielu potencjalnych przyjaciół zwyczajnie jest dla nas za młodych, z innymi przeżyciami i odbiorem świata.
A starzy przyjaciele? Co można sobie powiedzieć po 30 latach niewidzenia? Można na siłę odnowić kontakty, spotkać się na próbę z dawnymi znajomymi ze studiów, pracy, konspiry. A jeśli nie będzie o czym rozmawiać, jeśli nie zaiskrzy?
Nie palę się więc do przelatywania długiej listy dawnych znajomych. Najbliźsi przyjaciele już mnie tu odnaleźli i mam z nimi kontakt oraz poczucie, że jesteśmy znowu dla siebie, nawet jeśli rzadko rozmawiamy.
To samo odnosi się do tej garstki nowojorskich przyjaciół, o których nie chciałbym zapomnieć. Mam wrażenie, że gdy przyjadą do Polski, albo ja do nich, albo też znajdziemy się razem na wakacjach na tropikalnej wyspie, poczujemy się, jakbyśmy ostatni raz widzieli się wczoraj. I potem dalej będziemy się przyjaźnić na odległość. Skoro nie ma możliwości spotkań i rozmów, niech wystarczy świadomość istnienia, gdzieś tam, życzliwego nam człowieka.
Jan Latus