Dekadenckie nastroje końca wieku mamy już za sobą. Ale wywarły one ogromny wpływ na współczesny styl myślenia i kierunek działania. Przekonanie o końcu wszystkiego (sztuki, historii, człowieka, zachodniej cywilizacji, itp. – łącznie z końcem świata spowodowanym przez chaos komputerowy przełomu stuleci – pamiętacie strach przed Y2K?) – przenikało nie tak dawne jeszcze emocje.

Było, minęło… Choć nie całkowicie, ponieważ skutki działań podejmowanych w tamtym duchu, odczuwamy do dzisiaj. Jedną z najgłośniejszych idei ówczesnych była koncepcja „końca historii”, przedstawiona przez Francisa Fukuyamę, wpierw w obszernym artykule, następnie w książce pt. „The End of History and the Last Man”.

Droga do wolności
Wbrew posępnie brzmiącemu tytułowi była to rozprawa optymistyczna – zapowiadała nadejście nowych, lepszych czasów, rozwoju demokracji, dobrobytu społeczeństw, kresu poważnych antagonizmów międzynarodowych. Brzmi utopijnie, ale Fukuyama starannie przemyślał swoją koncepcję, zresztą oparł ją na solidnych podstawach filozofii Kanta, a zwłaszcza Hegla. Była to myśl wyrażająca optymizm lat dziewięćdziesiątych XX wieku. Bezbolesny rozpad Związku Sowieckiego, wcześniejszy kres komunizmu w Europie Środkowej wskazywał na rozwagę i pokojowe intencje społeczeństw, unikających rozlewu krwi (Rumunia była tu wyjątkiem), dążących do pokojowych rozwiązania konfliktów. Zachód ze Stanami Zjednoczonymi na czele biedził się przez 50 lat w walce z komunizmem, w niebezpiecznym wyścigu zbrojeń, dyplomatycznej grze i karuzeli wojen „zastępczych” w Trzecim Świecie, a tu tymczasem społeczeństwa zhołdowane przez ZSRR, same – rozważnie, odpowiedzialnie, ale stanowczo, choć bez użycia broni, pozbyły się komunizmu, wojsk sowieckich, „rozmontowały” Układ Warszawski. Tanio i bezboleśnie.

Świat zachodni zamarł w niedowierzaniu. I z tego właśnie radosnego nastroju zrodziła się koncepcja „końca historii”. Punktem wyjścia rozumowania Fukuyamy była heglowska myśl o tym, że wszystkie społeczeństwa dążą do wolności. Jest to jakby „naturalny” kierunek ich wysiłków. Historię każdego narodu można i należy opisać z tego właśnie punktu widzenia: jakie wydarzenia, jakie działania podejmowano w dziejach, aby przybliżyć, bądź oddalić ów cel.

Historia musi być oglądana (pisana) z jakiegoś określonej perspektywy, choćby w tym sensie, iż niektóre fakty pomija się jako nieistotne, inne – pozostawia, bądź zgoła eksponuje jako ważne; nie może być zwyczajną kroniką, chaosem wydarzeń bez ładu i składu, w przedstawieniu działania ludzkie muszą układać się w jakąś logiczną sekwencję. I właśnie oświeceniowa oraz heglowska myśl zakładały, że wszystkie narody dążą do wolności – dziś powiedzielibyśmy: do liberalnej demokracji. A zatem należy przyjrzeć się dziejom z takiego właśnie punktu widzenia.

Kiedy osiągną ten rezultat, kończy się ich historia. Nie znaczy to, że nic się już więcej nie dzieje, ale osiągnąwszy ów cel, już teraz tylko narody pracują nad obroną zdobyczy, pogłębieniem zakresu swobód obywatelskich, stworzeniem zamożniejszego społeczeństwa. Dzieje osiągnęły finalny etap, historia jest zapisem postępów wolności w świecie.

Oczywiście proces ten nie rozwija się równomiernie w czasie: jedne narody osiągają ów cel wcześniej, inne później – ale wszystkie na pewno dążą do tego samego końca.
W jakimś sensie korespondowała z tą ideą propozycja Samuela Huntingtona wyłożona w nieco późniejszej rozprawie „Third Wave”. Ów nieżyjący już politolog amerykański omawiał „trzy fale” demokratyzacji świata. „Trzecia fala” ogarnęła świat od połowy lat siedemdziesiątych i przetoczyła się nie tylko przez Europę, łącznie z dawnym blokiem sowieckim, ale też Amerykę Południową i wiele państw Azji.

„Czwarta fala”
Z analizy historycznej Huntingtona wynikał oczywisty wniosek: prądy te omijają jedynie kraje arabskie/muzułmańskie. Kolej więc na nie! Skoro tak naprawdę tego chcą, czyli wolności, demokracji, liberalnego systemu politycznego, przeto należy im w tym pomóc. Wystarczy tylko impuls, aby dojrzewające w tych społeczeństwach tendencje wolnościowe, demokratyczne, ujawniły się z całą siłą. Z tego rodzaju myślenia zrodził się „ruch” tzw. neo-conów, czyli ideologia konserwatywnych politologów amerykańskich; do tej grupy zaliczano m. in. Fukuyamę i Huntingtona. Łączyło ich wspólne przekonanie, iż USA mają do spełnienia moralną misję w świecie, a jest nią propagowanie, szerzenie, wspieranie amerykańskich wartości: wolności, wolnorynkowej demokracji, liberalnych społeczeństw.

Ideologia neo-conów wywarła ogromny wpływ na politykę USA, zwłaszcza w drugiej kadencji prezydenta Clintona i ujawniła się ze szczególną mocą za kadencji George W. Busha.

Optymizm obu wspomnianych wyżej autorów szybko prysł. Huntington wkrótce wystąpił z nową teorią. Miast – w domyśle – czwartej fali demokratyzacji, która miałaby objąć społeczeństwa muzułmańskie, przekonywał do koncepcji „konfliktu cywilizacji”. Wyliczył siedem odrębnych kultur na świecie, pozostających w ciągłej wojnie.

Była to jakby odwrotność poprzednich poglądów: z teorii „końca historii” wynikało, że wszystkie społeczeństwa, prędzej czy później i tak dojdą do wolności i demokracji. Według konfliktu cywilizacji – wojna między tymi kulturami skończyć się może tylko wraz z ostatecznym unicestwieniem jednej, albo wielu z nich. Jest to wojna trwała, wszystkich przeciw wszystkim. Tylko militarna potęga, wojskowa hegemonia w świecie mogą uratować cywilizację zachodnią przed zagładą. Innego wyjścia nie ma: albo my, albo oni.

„Lawina bieg od tego zmienia…”
Muszę przyznać, że podobała mi się teoria Francisa Fukuyamy. Miała bardzo solidne filozoficzne podstawy, wnioski wyprowadzone z przyjętych założeń – były jak najbardziej prawidłowe, znajdujące zresztą oparcie w dziejowych wydarzenia. Jeszcze w latach siedemdziesiątych zachodnia demokracja wydała się niewielkim przyczółkiem, małą wyspą w światowym morzu nietolerancji, zniewolenia i totalitaryzmu. Nieoczekiwanie i nagle zaczęła się szerzyć w świecie, zdobywać dla siebie kraj za krajem. Reżimy upadały jedne po drugich – od Portugalii począwszy, a polityczny system Zachodu niewiarygodne zgoła ukoronowanie znalazł w pokojowym upadku komunizmu. Zlekceważyłem dobrze znane, stare ostrzeżenie (które na użytek tego cyklu miałem okazję przypomnieć przy okazji omawiania koncepcji idealnego państwa Platona), że intelektualistów trzeba trzymać z dala od rządzenia.

Niezależnie od praktycznych, faktycznych i potwornych konsekwencji idealistycznej koncepcji Francisa Fukuyamy (ujawnionych w niesamowitym bałaganie na Bliskim Wschodzie i w arabskich krajach północy Aryki), nadal w dużej mierze podzielam (z kim? Nawet Fukuyama wyrzekł się swej pierwotnej koncepcji) wiarę w „koniec historii”. Jeśli dzieje mają być „rozumne”, czyli mieć jakiś sens, to muszą przebiegać wedle jakichś prawidłowości. A czego ludzie na całym świecie mogą pragnąć bardziej, niż tego, żeby im się lepiej żyło, żeby mieli spokój, bezpieczeństwo osobiste, dobrobyt, możliwości rozwoju wedle własnego uznania? Jedynym ustrojem, jaki im to może zapewnić, jest wolnorynkowa, liberalna demokracja w stylu zachodnim. W tym kierunku muszą tedy zmierzać wszystkie społeczeństwa.

Błąd klasycznych filozofów niemieckich, a współcześnie – Fukuyamy, Huntington i innych neoconów polega na tym, że potraktowali ów proces jako uniwersalny. I jest uniwersalnym, ale nie wzięli pod uwagę ważnego czynnika – cywilizacyjnego. Nie wszystkie narody z jednaką żarliwością zmierzają do wolności. Wielowiekowa tradycja, kultura, system wartości mocno zakorzeniony w religii, będą je wstrzymywać, rodzić siły opierające się postępowi. Ale – wierzę – nie da się powstrzymać ludzkiego dążenia, powszechnego dążenia do wolności, którą – politycznie – może tylko gwarantować demokracja w stylu zachodnim, choć oczywiście i ona będzie ewoluować.

Ów opór, bezwład tradycji widzimy choćby w Polsce i w innych państwach Europy Środkowej. Wolność, prawa człowieka, określa się w sposób dość wąski, do zachodniego dobrobytu jeszcze daleko, możliwości rozwoju osobistego – wciąż mocno ograniczone. Oczywiście, że Polacy chcą tego wszystkiego, co na Zachodzie. Inaczej jednak widzą sposoby dotarcia do celu. Ale przecież odmienna droga, to realizacja różnych wartości.

Czesław Karkowski