Donald Trump, biznesmen bez doświadczenia w rządzeniu, jako prezydent pobiera właśnie lekcje realnej polityki. Pierwszej udzieliła mu jego własna biurokracja, od współpracy z którą zależy w dużej mierze sukces jego kadencji. Drugiej Kongres, od którego zależy jeszcze więcej.

W ostatnim tygodniu w wielu miastach obserwować można było falę protestów, które wywołała decyzja prezydenta o czasowym wstrzymaniu imigracji z siedmiu muzułmańskich krajów oraz bezterminowym wstrzymaniu przyjmowania uchodźców z objętej wojną Syrii. Donald Trump wydał w tej sprawie rozporządzenie informując, że jest ono konieczne, by zapewnić Stanom Zjednoczonym bezpieczeństwo i zweryfikować obowiązujące obecnie procedury sprawdzające osoby, które Ameryka zdecyduje się wpuścić na swoje terytorium.

Nie wdając się w dyskusję na temat tego czy rozporządzenie to rzeczywiście poprawi bezpieczeństwo Amerykanów warto zauważyć, że zostało ono wprowadzone w życie fatalnie, w pośpiechu i bez należytej konsultacji z instytucjami, które odpowiadają za jego realizację. Donald Trump postanowił trzymać w niepewności nawet Departament Bezpieczeństwa Krajowego (Homeland Security Department), najważniejszą w tej sprawie rządową agencję.

Jaki był efekt widzieliśmy na lotniskach, gdzie po wprowadzeniu dekretu zapanował chaos. Urzędnicy imigracyjni nie widzieli kogo dokładnie ma ma on dotyczyć i objęli nim początkowo nie tylko posiadaczy wiz, ale także legalnych rezydentów Ameryki, czyli osoby z zielonymi kartami, przyjeżdżające z siedmiu krajów, które Trump uznał za niebezpieczne.

Wiele z nich, w tym także kobiety z małymi dziećmi oraz ludzi niepełnosprawnych, przetrzymywano przez długie godziny na lotniskach, często w pomieszczeniach bez okien, poddając je przesłuchaniom. Część nie została do USA wpuszczona, części udało się wjechać. Białemu Domowi zajęło całe dwa dni wyjaśnienie, że dekret nie obowiązuje posiadaczy zielonych kart, którzy zanim je dostali przeszli już przecież dokładną procedurę sprawdzającą.

Przed wydaniem rozporządzenia Donald Trump lub jego doradcy nie zadbali również o to by wykluczyć spod jego obowiązywania osoby, które współpracują z Ameryką w walce z terroryzmem, na przykład tłumaczy z krajów objętych wojną. Im także zabroniono wjazdu do USA, co może mieć negatywne konsekwencje przy werbowaniu takich osób w przyszłości. Dekret nie został też należycie skonsultowany z prawnikami, w efekcie zbuntowała się przeciwko niemu pełniąca obowiązki prokuratora generalnego Sally Yates, którą Donald Trump ostatecznie musiał zwolnić ze stanowiska. Krótko mówiąc widzieliśmy rzadką w Ameryce niesprawność biurokracji, na którą często narzekamy, ale która postępuje jednak według ściśle określonych reguł.

To właśnie pierwsza z lekcji jakie odbiera Donald Trump. Prezydent choćby nawet miał najlepsze intencje musi umieć współdziałać z szeregiem instytucji, o których zależy realizacja jego decyzji. Bez tego trudno będzie o sukces.

Druga lekcja jest już ściśle polityczna. Trumpowi udziela jej Kongres, a konkretnie Partia Demokratyczna, która po wyborach znalazła się w głębokiej defensywie.

Używając swojego ulubionego Twittera Donald Trump narzekał niedawno, że demokraci „z powodów czysto politycznych” blokują jego kandydatów do rządowych stanowisk. Prezydent ma rację, ale jego skargi brzmią raczej śmiesznie.

Opozycja będzie z „powodów czysto politycznych” przeszkadzać mu w rządzeniu, bo ma inną wizję Ameryki. Jest to w pełni zgodne z funkcjonowaniem demokracji, a biorąc pod uwagę to jak wcześniej republikanie blokowali poczynania Baracka Obamy, także w pełni spodziewane. Donald Trump będzie musiał nauczyć się z tym żyć, a nawet więcej, będzie musiał nauczyć się zjednywać sobie opozycję do swoich projektów, bo bez tego rządzić będzie mu bardzo trudno.

Partia Republikańska po ostatnich wyborach znalazła się w sytuacji komfortowej. Ma prezydenta, większość w Kongresie i w wielu stanowych legislaturach. Republikańscy politycy stanowią także większość gubernatorów. W tej sytuacji narzekanie na to, że opozycja utrudnia, nie ma większego sensu. Za dwa lata, po tzw. wyborach w połowie kadencji, arytmetyka może być już mniej korzystna, a wówczas prezydentowi będzie jeszcze trudniej.

Jeden z najważniejszych doradców Donalda Trumpa Stephen Bannon, podobnie zresztą jak jego przełożony, wyraził niedawno niezadowolenie ze sposobu w jaki prasa opisuje działania prezydenta, nazywając ją kolejną „partią opozycyjną”. Cóż, z wolną prasą też trzeba będzie umieć żyć. Welcome to Washington!

Tomasz Bagnowski