Dom za miastem. Jasny. Czysty. Pierwszy. Wszystko na swoim miejscu. Okno. Łóżko. Stół. Pachnie nowością. I subtelnym aromatem organicznego detergentu. Nic nie zakłóca przestrzeni. Żadnej zmiętej podkoszulki na oparciu krzesła. Niedbale odłożonej gazety. Skarpetki nie do pary. Zabawki pogryzionej przez kota. Albo dziecko. Zacieków na ścianach. Plam na tapicerce. Zakurzonych kloszy. Kipiących koszy na brudną bieliznę. Śladów lenistwa. Albo upływającego czasu. Któremu nie zdążyliśmy zapobiec. Wgryzł się w szczeliny podłogi. Pęknięcia drewnianych okiennic. Został pokryty ósmą warstwą farby. Zagruntowany wieloletnią prowizorką. I teraz wyziera z każdego kąta. Łuszczy się. Osypuje. Złotym rumieńcem rdzy pała. Z trzewi klozetu niewymienianego od trzydziestu lat. A tutaj wszystko jest do pary. Złożone w kosteczkę. W jasnym kolorze. W rządku. Na kant. Zagniecenia wyprasowane. Przedmioty odłożone na miejsce. I żadnych wstydliwych zakamarków. Nawet w piwnicy wśród narzędzi panuje zatrważający porządek. Jak w katalogu sklepu meblowego. Przestrzeń wytresowana. Ułożona.

Boję się takich miejsc. Bo są jak wyrzut sumienia. Uświadamiają własną ułomność. Niemożność umoszczenia się w życiu. Pokazują, że odstaję. Że nie zdążam. Ze wszystkim. Jestem kilka okrążeń dalej. A może ciągle w blokach startowych. Niegotowa. Nieskoncentrowana. Kontempluję kolor sznurówek. Rozglądam na boki. Zamiast prężyć do skoku. Nasłuchiwać wystrzału. I biec. Biec co sił. Ku celom, które trzeba w końcu wyznaczyć. Zbliżająca się czterdziestka to chyba dobra pora, by odpowiedzieć na pytanie: dokąd i po co.

Siedem życzeń spełni się. Jak w tygodniu siedem dni. Pomyśl dobrze czego chcesz. Zanim powiesz.

Siedem życzeń, życzeń twych. Jak mądrości siedem bram. Czy potrafisz przez nie przejść. Będąc sobą? Siedem życzeń, siedem życzeń, siedem życzeń, siedem życzeń, siedeeeem życzeń… śpiewa w tle Wanda i Banda. Kolega donosi kolejny zestaw win. A my wtórujemy głośno. Bo wszyscy jesteśmy z lat 80. Reagujemy na hasło: „hator”. Rozpoznajemy się po dźwiękach. Nie musimy tłumaczyć kim był Franek Kimono. I dlaczego ciosy ćwiczył na kotlecie. Budujemy wielką flotę zjednoczonych sił. Wsiadając do bujającej się lekko łajby wspomnień.
Znajomy stawia niewygodne pytania. O siedem życzeń na 2017. O pragnienia. O cele. Nie potrafię odpowiedzieć. Zanim wypowiem zdanie rozpoczynające się od słów: „chciałabym” już kwestionuję sens życzenia. Zdając sobie sprawę, że tak naprawdę tego nie pragnę. Albo nie tak. Nie w całości. Nie w każdym aspekcie. Że gdyby się wydarzyło, przyniosłoby ze sobą cały wachlarz niepożądanych wydarzeń towarzyszących. Wymagałoby wysiłku, na który mnie nie stać. Wymuszałoby zmianę, na którą nie jestem gotowa. W psychologii to chyba nazywa się auto-sabotaż. Gdybym miała terapeutę mogłabym z nim o tym porozmawiać. Zamiast tego czytam książki. Ale nie poradniki. Mam niewyjaśnioną awersję do wszelkiego rodzaju self-help books. Może chodzi o prymitywny język. Może o przekonanie autorów, że w pięć tygodni można naprawić swoje życie. Schudnąć. Znaleźć miłość. Poskromić krnąbrne dziecko. Zostać paryżanką (sic!). Nauczyć szydełkowania. Albo założyć firmę. Zarobić pieniądze na giełdzie. Osiągnąć sukces. W jakiejkolwiek dziedzinie. A najlepiej w każdej. Być piękną, zdrową, bogatą i szczęśliwą. W kilka tygodni. Miesięcy. W rok. Zamienić beznadzieję egzystencji w reklamę telewizyjną margaryny albo proszku do prania.

*

„Te wszystkie poradniki jak się odnaleźć we współczesnym świecie, odrzucić konsumpcjonizm i spakować się w jeden plecak… Tyle, że musi się w nim znaleźć nowy MacBook Pro, bo jakże inaczej. Myślę, że ten lifestyle, te czyste mieszkania w drogich kamienicach bez rozrzuconych zabawek, świat z Instagrama i programy modowe, to forma duchowej pornografii”- mówi Natalia Fiedorczuk-Cieślak, której książkę „Jak pokochać centra handlowe” czytam na raz, nie mogąc się oderwać. Choć traktuje o depresji poporodowej, zagrożonej ciąży i wyzwaniach, jakie stawia macierzyństwo, tak naprawdę opowiada współczesną Polskę, nieustanny dysonans między wyidealizowanym światem z bilbordu, a kulejącą rzeczywistością. Bohaterka, zlepiona z historii wielu kobiet, choć posiadająca mocny rys autobiograficzny, próbuje pogodzić wzajemnie wykluczające się role. Być spełnioną, oddaną matką, a jednocześnie kobietą aktywną zawodowo, robiącą karierę, w świetnej formie, mającą czas na realizowanie pasji i dbanie o nienaganny wygląd. Jest w pułapce cudzych wyobrażeń. I własnych. W ciągłym poczuciu – tak dobrze mi znanym- nieprzystawania, odklejenia.

„Blaszane szczęki codziennych obowiązków. Niebezpiecznie rozbujane wiaderko, z którego nie wylewa się woda. Wiadro postawione pod kaloryferem szybko pokrywa się rzęsą, okruchami i stęchłymi, tłustymi oczkami. Kurzem się pokrywa, tłuszczem, bełtają w nim dzieci, mąż przesuwa je nogą za zasłonkę, kiedy przychodzą goście. Nie opowiadają o nim przyciszonym głosem matki na wychowawczym, nie opowiadają bezrobotni mężowie, całymi dniami wpatrzeni w telewizor, w ekran komputera z grą, nie opowiadają o nim nastolatki, z nagła odkrywający ból istnienia mieszkający w bezruchu, w zastygnięciu, nie opowiadają ludzie starsi, na emeryturach i rentach, osoby przesunięte niewidzialną, a gigantyczną ręką Boga i Historii na margines, osoby bezdomne, które nie chcą przyjąć pomocnej garści ani wziąć się w nią i dać się zaktywizować, zenergetyzować na kursach dotowanych unijnie, tylko powoli zgniatają puszki na ławce przed marketem. Nie opowiadają o nim, bo o tym się nie opowiada, […] w tym się po prostu tkwi.”*

* Natlia Fiedorczuk, Jak pokochać centra handlowe.

Weronika Kwiatkowska