Zazwyczaj święta mają swój utarty tradycją pisany scenariusz: wigilijny stół, sianko pod wykrochmalonym obrusem. Biały opłatek, grupka bliskich osób, pasterka… Bywa jednak, że przychodzi nam przeżyć je inaczej. Często przeżycia tych nietypowych świąt pozostawiają niezatarty ślad w naszych wspomnieniach.

To były pierwsze amerykańskie święta z moim ukochanym. Jakże inne niż w Polsce.
Uroczy biały domek na skałach w Connecticut. Przystrojony najpiękniejszymi światełkami i obietnicą tego co czeka na nas w środku. Rozgadane towarzystwo i śmiech dzieci. Deski serów, winogron, dżemu figowego i świeżego chrupiącego chleba. Chili z kurczaka, dip z karczocha, zapiekane kanapki z roast beef, cebulką i kremowym chrzanem. Jakiś magiczny eliksir z lodów, likieru kokosowego i brandy, świątecznie słodki i mocny. Nieodłączny mecz footbolowy w telewizorze, a gdzieś w tle piosenki o świętym Mikołaju. Gry planszowe, choinka, prezenty, a potem apple pie i miętowa, świeżo mielona kawa. Dużo zdjęć i opowieści z dawnych lat. Dom do którego chętnie się wraca.

Paulina Deka

 

Ze świata lat dziecinnych
Święta to także wspomnienia. Przy okzji przypominam sobie moje dziecięce lata. Nigdy nie mogłem pochwalić się chłopakom ze świderskich polan prezentami otrzymanymi od świętego Mikołaja. Oni dostawali samochody nakręcane kluczykiem, pistolety na kapiszony, karabiny do strzelania patykami, samotwierające się scyzoryki, kolejki elekryczne, ja zaś niemal zawsze dostawałem książki. A one im nie imponowały. Ani bajki wierszowane, ani najróżniejsze baśnie. Ani „Rogaś z Doliny Roztoki”, ani „Plastusiowy pamiętnik”. Nie wzruszał ich „Kubuś Puchatek”, „Mały książę” i „Szczęśliwy książę”. Zainteresowali się dopiero „Chłopcami z Placu Broni”, co wprawiło mnie w dumę. O dziwo, nie brały ich powieści Marka Twaina i podróżnicze przygody opisywane przez Julesa Verne’a. Któregoś razu, chcąc wydać się im już prawdziwie męski, wyciągnąłem ze schowka w szafie albumy z erotykami narysowanymi przez Maję Berezowską, sugestywnymi wielce. Ku mojej rozpaczy, w ogóle nie wzbudziły żadnej podniety. Po prostu zero zachwytu.

Honor uratowałem dopiero „Trzema muszkieterami” Aleksadra Dumasa-Ojca i powieściami Karola May’a o Winnetou i o skarbie w Srebrnym Jeziorze. W czytaniu był też „Old Shatterhand”. O zgrozo, po „W pustyni i puszczy” koledzy sięgali tylko pod szkolnym przymusem. Inaczej rzecz miała się z „Krzyżakami” wznowionymi pięknie z okazji 550 rocznicy Bitwy pod Grunwaldem. Dwa tomy były tak zaczytywane, także przez koleżanki, że w końcu rozsypaly się w drobny mak. Po jakimś czasie rozsypały się również tomy o Winnetou. Inne książki trafiły z biegiem lat do kolegów młodszych ode mnie lub do dzieci moich sióstr. Przeprowadzając się ze Świdra do Warszawy, zostawiłem w nim całą swą dziecinną bibliotekę włącznie z powieściami Dickensa. Dziś tęsknię za nimi. Ponownie je gromadzę, czemu się wszyscy dziwią. Jakby tego było mało, ponownie poluję na Verne’a i Dumasa-Ojca. Victora Hugo też kompletuję.

Po świętach zapoluję na „Serce” Amicisa, by jeszcze raz pochylić się nad losem „Biednego pisarczyka z Florencji”. Jest jeszcze gorzej! Kupiłem sobie na gwiazdkę „Baśnie” Andersena. Te z ilustracjami Jana Marcina Szancera. Po dawnenu wzruszam się losem „Dziewczynki z zapałkami”, „Brzydkiego kaczątka” i „Dzielnego ołowianego żołnierzyka”. Śmieszą mnie jak dawniej „Nowe szaty króla”, wspominam przedstawienie, w którym grałem Kaya w „Królowej śniegu” i powtarzam za Księżniczką z „Pocałunków świniopasa”, że „wszystko minie, minie, minie”. Ano minie, niestety.

Andrzej Józef Dąbrowski

 

Święta w Instytucie Piłsudskiego
Po wielu latach pobytu w Stanach Zjednoczonych, w maju tego roku powróciłam do Polski. Przez te lata byłam związana z Instytutem Józefa Piłsudskiego w Ameryce. Niezapomniane wydarzenia to słynne „Gwiazdki” instytutowe. Wspaniała serdeczna atmosfera, śliczna choinka ubierana przez naszą artystkę Jolantę Szczepkowską, uczta przygotowana przez pracowników i wolontariuszy oraz chóralne śpiewanie kolęd.

Były też wigilie, które organizowałam na czwartym piętrze w budynku „starego” Instytutu, który mieścił się wtedy na Drugiej Alei. Zapraszałam przyjaciół i samotnych znajomych. Wśród nich byli Andrzej Pelc z synem Stasiem, bywał Andrzej Dąbrowski, czasem przychodził ksiądz Andrzej Bielak i inne osoby. Na wigilię szykowalam tradycyjne polskie dania: barszcz z uszkami, kapustę z grzybami przywiezionymi z Polski, rybę – niestety nie karpia, ale dorsza albo pstrąga i do tego serwowalam „drink pani prezes” (wtajemniczeni znają przepis). W nowym miejscu w Instytucie nie ma czwartego piętra z kuchnią i pokojami gościnnymi i nie ma tam mnie. Jednak wspomnienia tych świątecznych spotkań pozostaną ze mną na zawsze.

Magda Kapuścińska

W Afryce
Na początku lat 80. mój mąż dostał kontrakt w Libii. W Tobruku gdzie zamieszkaliśmy była duża grupa pracowników Budimexu, w większości mężczyzn. Na mnie i moją koleżanką, żonę tłumacza spadał obowiazek przygotowania świat.

Pod tamtą szerokością geograficzną nie było to łatwe. Radziłyśmy sobie jak mogłyśmy. Nie było alkoholu, więc pędziliśmy bimber. NIe było sera, więc robiłam go sama z mleka w proszku. Nie było śledzi, ryb, czerwonego barszczu. Była za to grzybowa, pierogi ruskie, łazanki z kapustą. Zgarnialiśmy wszystkich samotnych Polaków. Każdy przynosił co mógł. Ponieważ nie było opłatka, więc dzieliliśmy się chlebem i długo w noc śpiewaliśmy kolędy. Bóg się rodził. Ponieważ nie było tam kościołów w pierwszy dzień świąt chodziliśmy na polski cmentarz.

Iwona Polak

 

Na końcu świata
Rok 2012 – skuszeni obietnicą rychłego końca świata, tuż po wysłaniu do drukarni świątecznego wydania Kuriera, moja kobieta i ja wyjeżdżamy do Arizony, aby 21 grudnia 2012 spędzić w naszym magicznym zakątku Ameryki. Na płaskowyżu, niedaleko Wielkiego Kanionu i na wysokości 7000 stóp (ponad 2 km) nad poziomem morza, czujemy, że szanse „przeżycia” mamy dużo większe niż w Nowym Jorku (od którego, jak wiadomo, każdy porządny koniec świata się zaczyna).

Tak więc – było ognisko, była „ostatnia” kawa przy zachodzie słońca z widokiem na świętą górę Indian Navajo i rozsiane po horyzoncie stożki wygasłych wulkanów. Były też tańce dookoła własnoręcznie wybudowanego totemu otoczonego kamiennym kręgiem. Otwarcie szampana odbyło się już w pobliskim hotelu, bo nocą na pustyni, w dodatku w grudniu, jest bardzo, ale to bardzo zimno.

Koniec świata nie nastąpił, tak więc  Wigilię Bożego Narodzenia spędziliśmy w samolocie z Las Vegas do Nowego Jorku. Była skromna, jak trzeba wegetariańska i… niezapomniana.

Marek Rygielski