Karp w wannie. Obrus na stole. Chuda choinka. Za oknem jedna z tych bezśnieżnych, PRL-owskich zim. Szaro. Nędznie. Żadnych iluminacji. Może tylko duchowe. Lub po spożyciu. Jesteśmy dziećmi. Które czekają na pierwszą gwiazdkę. Na gwiazdora. Bo w Wielkopolsce nie ma Świętego Mikołaja. Ale gwiazdor. Z rózgą. I plastykową maską. Nasz nie musiał się specjalnie charakteryzować. Miał wyhodowaną czarną brodę, rumiane od wódki policzki, wielki brzuch i tubalny głos. Wystarczyło, że założył czerwone spodnie i kufajkę. Wzbudzał respekt. Uciekaliśmy na kolana rodziców. Przejęci lękiem pomieszanym z ekscytacją. Mieliśmy na sumieniu liczne dziecięce występki. O których on wiedział. Bo wiedział wszystko. Przywoływał imiona i domagał się wyjaśnień. Mnie nie bij gwiazdorku, bo mam złamaną rączkę – powiedziałam któregoś roku. Parę tygodni wcześniej przewróciłam się na ślizgawce. Starszy brat ciągnął mnie do domu na sankach naśladując syrenę karetki pogotowia. Potem było prześwietlenie. I gips. I obnoszony z dumą biały kikut. I poczucie, że cokolwiek przeskrobałam – a byłam dzieckiem krnąbrnym i lista przewinień nie miała końca – zostanie mi wybaczone. Miałam rękę w gipsie. To załatwiało sprawę.

Które to były Święta. Ile miałam lat. Czy pamiętam zapamiętane czy opowiedziane? Obrazy zachodzą na siebie. Sklejają się. Przenikają. Nie potrafię odróżnić kiedy kończy się rzeczywiste, a zaczyna wyobrażone.

Inna scena: wysprzątana, opustoszała kuchnia. Na blacie równo ułożona wieżyczka z tabliczek czekolady. I obcy, rumiany mężczyzna, z którymi rodzice witają się serdecznie. Zapamiętałam zapach. Miękkie, wypielęgnowane dłonie. I puszysty sweter w kolorze wina. O którym dzisiaj wiem, że był kaszmirowy. Wtedy nie znałam tego słowa. Nie wiedziałam też, co znaczy hasło „wujek z RFN-u”, jak smakują niemieckie czekoladki, żelki Haribo, suszone banany. Które „Wuja Osa” wypakowywał z przepastnej torby. Przyglądaliśmy się w oniemieniu kolorowym, lśniącym etykietkom. Były nie z tego świata. Świata na kartki. Z permanentnym niedoborem wszystkiego. Wyrobami czekoladopodobnymi i herbatnikami w przaśnych opakowaniach. Przed domem stało czarne BMW. Dzieciaki z osiedla oglądały przez szyby skórzane fotele. Chcesz się przejechać? – zapytał przyszywany wujek. I zabrał na wycieczkę po dziurawych, wielkopolskich drogach. Ze schowka wyjął czarne okulary. I dodał gazu. Było mi niedobrze. Bałam się, że zwymiotuję na kremową tapicerkę. Ale nie powiedziałam ani słowa. Za oknem falowały skute mrozem pola. Sine niebo i przycupnięte domki. Polska wyprana z koloru. Wyblakła. A w środku pachniało wanilią. Mocną, męską wodą toaletową. Niemieckim proszkiem do prania. Zachodem.

Karton kolorowych magazynów dla młodzieży. Na okładkach David Hasselhoff i młoda Pamela. Nie rozumieliśmy ani słowa. „Bravo” w Polsce miało się ukazać dopiero za kilka lat. Nikt nie przeczuwał, że o utracie dziewictwa będzie można przeczytać w piśmie dla nastolatków na szóstej stronie. Zobaczyć młodych chłopców w kolorowych irokezach, z kolczykami w nosach, językach i uszach. Śledzić losy celebrytów, których wtedy jeszcze nikt tak nie nazywał. Podziwiać ich domy, samochody, futra, sztuczne piersi, usta i doczepiane włosy. Byliśmy niewinni podwójnie. Niedojrzali. I nieskażeni. Mieliśmy plakaty z Dziennika Ludowego. Szkiełka zakopane za blokiem. Skakanki. I pamiętniki, do których wpisywały się koleżanki, rzadziej koledzy. Dopiero za kilka długich lat świat – jak pisał poeta- miał stanąć przed nami potworem.

Póki co, z rozdziawionymi gębami, przyglądaliśmy się przedmiotom zza żelaznej kurtyny. Wszystko miało zupełnie inną fakturę, kolor. Ale zapamiętałam tylko to, co zostało zarejestrowane na kliszy. Żółte sztruksy i różową bluzę, którą miałam na sobie w Wigilię. Młodszą siostrę w oryginalnym dresie Adidasa. Zadowolonych braci grających w karty „na żelki”. (Chyba dopiero zaczęli, bo po stronie każdego z nich mniej więcej taki sam stożek słodkiej waluty). Choinkę odcinającą się od fototapety przywiezionej – zdaje się – z Finlandii. Uszyte przez mamę maskotki, które trzymamy w dłoniach. Beztroskę. Niewinność.

Właściwie nie wiem, dlaczego o tym piszę. Czy były to Święta, które najlepiej zapamiętałam? Czy to wszystko wydarzyło się jednej zimy? A może zostało zmyślone? Tak czy inaczej, Święty Mikołaj z RFN-u był prawdziwy. Miał na imię Zbyszek. Przyjaźnił się z rodzicami. Uciekł (przed stanem wojennym?) na Zachód. Kiedy otrzymał niemiecki paszport mógł przyjeżdżać regularnie do Polski. Był wtedy królem życia. Zatrzymywał się w Grand Hotelu w Sopocie. Balował w najdroższych restauracjach. Zawsze pogodny. Sowizdrzalski. Z fantazją. Myślę o nim dzisiaj. Ciepło. I o czasach niedoboru, które uczyły pokory, ale też pozwalały cieszyć się bardziej, pożądać mocniej, przeżywać głębiej. Dzisiaj pod choinką góry prezentów. Dorośli prześcigają się w pomysłach. Coraz trudniej zadowolić, ucieszyć. Żaden Gwiazdor nie postraszy rózgą, bo wiadomo – nie wolno bić dzieci, nawet tych, które nie połamały rączek na ślizgawce. Ciekawe, czy jeszcze wierzą w Świętego Mikołaja, skoro spotykają go na każdym kroku; w centrach handlowych, spotach reklamowych, rozdającego ulotki na ulicy. Które Boże Narodzenie zapamiętają najlepiej? Do jakich momentów będą wracać po latach; które smaki spróbują odtworzyć we własnej kuchni? Pytania są wciąż takie same. Na przykład- czy przetrwa tradycja. A może raczej – co z niej uda się ocalić. I po co.