Lato rzuca się wściekle w gorączce. Wstrząsane dreszczem. Kiedy pada. Jest duszno. I wszystko się skrapla. Paruje. Dzisiaj na ulicy leżeli zakochani. Jak się tam znaleźli nie wiem. Może byli po prostu pijani. Może ona się przewróciła a on chciał ją podnieść. Lecz zamiast tego zaległ na rozłożystym biuście jak na stole. I zaczął całować. W biały dzień. Biały biust. Wypadający spod kusej sukienki. Ludzie robili zdjęcia. Sczepionej parze. O którą potykali się. Wzrokiem. Tej osobliwej wysepce wychynającej spod rwącej rzeki turystów, sprzedawców rurek z kremem, smażonej cebuli i jednorazowej konfekcji. Damskiej i męskiej. Ukradkiem. Lub wprost (przeciwnie). Celowali w zakochanych. Strzelając migawkami aparatów. Po krótkiej kotłowaninie para wstała. Teraz mężczyzna opierał kobietę o rachityczne drzewko wodząc dłonią po odsłoniętym, tłustym udzie. Ona zarzuciła ręce do góry. On zapadł w jej dekolt. Przez chwilę trwali w tej surrealistycznej pozie. Przypominając nowoczesną rzeźbę. Koślawą figurę źle wykonanego tańca. Początek lub koniec nieudanego performance’u. I nagle odpadli od siebie. Ona poprawiła sukienkę. On włożył koszulę w spodnie. Złapali się za ręce. I wstąpili w tłum. Którego strumień zabrał ich ze sobą. Jak kawałek drewna. Niewielki kamień. Śmieć.

Po chwili na ulicy pojawił się motyl. Był ogromny. Miał czarne skrzydła w żółte plamy. I czelność by latać między straganami. Zaglądać w talerze gościom restauracji, przysiadać na chińskich podkoszulkach i oplutych chodnikach, istnieć bezkarnie, poza gablotą i szpilką, z dala od wypielęgnowanych ogrodów, do których by wejść, trzeba kupić bilet. Motyl na Mulberry Street. Zabrzmiało jak tytuł słabej powieści. O drag queen pracującej w nocnym barze. Która co wieczór przykleja sztuczne rzęsy i trzepocząc nimi hipnotyzuje klientów. Kolorowy makijaż przywodzi na myśl rachityczne owady. Żyjące kilka godzin. Do rana.

*

W drodze powrotnej czytam rozmowę z Leszkiem Kołakowskim sprzed lat. Dziennikarz próbuje wydobyć od sędziwego profesora odpowiedzi na pytania z cyklu: jak żyć. Filozof się broni. Przed osunięciem w banał; maksymę z internetu; złotą myśl w stylu Paulo Coelho. Każdemu zagadnieniu przygląda się z kilku stron. Bierze do ręki i unosi pod światło. Szukając cienkich żyłek. Załamań. Odprysków. „Zasady nieugięte, twarde, niepodlegające korekcie, niedające się zmiękczyć – to przeważnie nie są zasady zbyt mądre. Mądre zasady nigdy nie są absolutne” – mówi. I niechętnie udziela rad. Raczej prowokuje do samodzielnych poszukiwań. I refleksji. Zawzięty publicysta jednak nie odpuszcza i z obszernych odpowiedzi profesora wyłuskuje przykazania, które brzmią następująco:

Po pierwsze: przyjaciele.
A poza tym:
Chcieć niezbyt wiele.
Wyzwolić się z kultu młodości.
Cieszyć się pięknem.
Nie dbać o sławę.
Wyzbyć się pożądliwości.
Nie mieć pretensji do świata.
Mierzyć siebie swoją własną miarą.
Zrozumieć swój świat.
Nie pouczać.
Iść na kompromisy ze sobą i światem.
Godzić się na miernotę życia.
Nie szukać szczęścia.
Nie wierzyć w sprawiedliwość świata.
Z zasady ufać ludziom.
Nie skarżyć się na życie.
Unikać rygoryzmu i fundamentalizmu.

Z tym ostatnim świat ma coraz większe trudności. No i na miernotę trudno się zgodzić. Wszyscy chcą więcej, lepiej, szybciej. Szczególnie w kraju, gdzie prawo do szczęścia jest zapisane w konstytucji. Filozof uważa inaczej. „Świat nie jest od tego, żeby nas karmił szczęściem i upojeniem. Świat nie jest czymś, czego możemy użyć, aby zdobyć szczęście”- mówi. „Nie ma czegoś takiego jak szczęście. Dajmy sobie spokój z tego rodzaju poszukiwaniami. Cieszmy się miernotą w miarę możliwości unikając cierpień, chociaż całkiem ich uniknąć nie można”.

Cieszmy się miernotą. Całujmy na chodnikach. Bez pretensji do świata. Że jest. Właśnie taki. Choć podobno najlepszy. Z możliwych.