Niedziela
Moje życie utkane z pośpiechu
Ucieka codziennie w piętnastominutowych fragmentach
Pobudka – poranna toaleta – śniadanie – przygotowanie dzieci – jazda do szkoły – i już znika godzina
Praca, praca, praca, dojazdy, coś tam – już zbliża się siódma lub ósma o zmroku
To, tamto, trochę czytania, trochę oglądania i już północ puka do głowy
Człowiek ledwo się obejrzy
A najpiękniejsza chwila tygodnia – piątkowe popołudnie, przelewa się w poniedziałkowy poranek.
Z kwadransu na godzinę, z poniedziałku na piątek,
Z soboty na kolejną niedzielę w pośpiechu
zbliża się człowiek do Końca
(najśmieszniejsze, że nie wiemy czy będzie on za minutę czy lat, powiedzmy, trzydzieści)
Pośpiech, jeszcze szybciej, najszybciej jak można.
Ale z drugiej strony gdyby nie wskazówki zegara nie wiedzielibyśmy ile waży nasze życie
Moje życie utkane z pośpiechu
ale nie ma płakania, bo innego Życia po prostu nie ma.

Wtorek
Wszystko zmierza ku temu, że na jesieni zobaczymy krwawą jatkę pod tytułem „Bój o Biały Dom”. Po prawyborczym superwtorku znamy bowiem chyba głównych aktorów wydarzenia. Piszę „chyba”, bo choć u demokratów będzie to Hillary Clinton, to z republikanami nie ma pewności. Donalda Trumpa już raczej nikt nie dogoni pod względem ilości delegatów na partyjną konwencję, który ma mianować kandydata Partii Republikańskiej na prezydenta. Ale to wcale nie oznacza, że Trump może być pewny nominacji. Aby tak się stało, musiałby zdobyć większość – razem 1 237 delegatów – a to jeszcze w przypadku nowojorskiego miliardera nie jest wcale takie pewne. Plan establishmentu jest taki: popierać kandydatów innych niż Trump, choć nie mają raczej szans na zwycięstwo a potem na konwencji, przy pomocy prawnych hocków-klocków i różnych kruczków prawnych, doprowadzić do nominowania „każdego, byleby nie Trumpa”. Plan może i fajny dla partyjnych włodarzy, którzy – w swej większości – nie znoszą miliardera, który jest outsiderem i zagraża interesom wielu. Jeden problem: mogą tego nie kupić wyborcy, którzy gremialnie głosują na Trumpa (wygrał już w 10 z 15 stanowych prawyborów i prowadzi w sondażach krajowych). Mogą oni uznać, że to kolejny spisek elit, które chcą ograbić z demokracji partyjne doły z prawa wyboru. A wtedy wojna w Partii Republikańskiej na całego, kto wie nawet czy nie prowadząca do rozpadu i powstania nowego, politycznego tworu. I oczywiście Białego Domu dla Hillary Clinton.

 
Jak będzie? Kolejne dwa tygodnie prawyborów dadzą nam odpowiedź, który ze scenariuszy jest bardziej prawdopodobny: większość delegatów dla Trumpa czy kurs na „ściemę” na konwencji.

 

 

Środa
Tradycyjnie namawiam do czytania „Nowej Konfederacji”, internetowego miesięcznika idei, do znalezienia pod adresem: www.nowakonfederacja.pl A tam bardzo ciekawa rozmowa z prof. Władysławem Mielczarskim o wiele mówiącym tytule „Polityka klimatyczna to narzędzie panowania”.

 
Na dzień dobry pytanie i odpowiedź:
– Czy polityka klimatyczna jest narzędziem w gospodarczej i geopolitycznej grze interesów pomiędzy państwami?
– „Jak najbardziej. Zresztą, cała ochrona klimatu jest pewnego rodzaju osłoną wizerunkową dla polityki gospodarczej. Chodzi o interesy gospodarcze krajów, które opanowały nowoczesne technologie ekologicznego pozyskiwania energii. Te państwa mają gospodarczo panować nad tymi, które takiej technologii nie posiadają.”
Bingo! Ciepło, ciepło, bo przy okazji ocieplania klimatu stosuje się przemoc instytucjonalną wobec słabszych państw. Jak wyginają rączki eurokraci z Brukseli? Kolejne pytanie i odpowiedź:
– Dzięki transformacji gospodarczej i politycznej po 1989 r. zdołaliśmy obniżyć emisję dwutlenku węgla o ponad 30%, jednocześnie odnotowując ponad dwukrotny wzrost PKB. To prawda?

 
– Te wszystkie liczby są prawdziwe, ale trzeba mieć świadomość, że w tym czasie Polska przechodziła dwa różne okresy. Najpierw, tuż po 1989 roku, było gwałtowne zwolnienie gospodarki, likwidacja wielu zakładów pracy i hiperinflacja, a później dopiero gospodarka odżyła. Faktem jest, że w tym pierwszym okresie osiągnęliśmy wielki sukces, znacznie redukując emisję CO2. Niestety, nasi partnerzy z Unii Europejskiej nie chcą tego uwzględniać, bo dane za lata 90. są dla nich niekorzystne. U nich wtedy rozwijał się przemysł i wskaźniki emisji rosły. Państwa Europy Zachodniej chcą brać pod uwagę tylko dane od 2005 roku. To oczywiście jest nieuczciwe wobec nas, ponieważ zapłaciliśmy ogromną cenę społeczną za reformy, a w ich wyniku za redukcję CO2. Zrobiliśmy bardzo dużo, ale Europa, zamiast uwzględnić nasze zasługi, woli obciążyć nas teraz kosztami redukcji emisji.

 
Kto? co? Że niby idealiści z Unii Europejskiej myślą o kasie? Tak, tak, odpowiada pan profesor, bo „okazuje się, że dotychczasowe działania wcale nie spowodowały wyższej opłacalności odnawialnych źródeł energii. Koszt zakupu pozwolenia na emisję spadł ostatnio poniżej 5 euro. Komisja chce go sztucznie zawyżyć, ale prawda jest taka, że proponowany przez nią mechanizm może maksymalnie podnieść tę cenę trzykrotnie, a to wciąż za mało, żeby OZE się opłacały. Potrzeba znacznie większego skoku. Pozwolenia musiałyby kosztować 42 euro, żeby OZE były bardziej opłacalne od energii węglowej. Niektóre kraje europejskie, jak np. Anglia i Francja, zaczynają już głośno mówić o tym, że powinno się tylko ustalić jeden cel, którym byłoby ograniczanie emisji CO2, a każde państwo dobierze odpowiednie dla siebie metody, żeby go osiągnąć. Niestety, tutaj opór Niemców jest wielki, ponieważ zainwestowali ogromne pieniądze w technologie OZE. Rozwinęli ten przemysł w nadziei, że będzie eksportowany na cały świat. To jest typowy przykład sterowania ekonomicznego poprzez regulacje ponadnarodowe.” I przekładania kaski do kieszonek niemieckich przedsiębiorców. Zdziwieni naiwniaczkowie? Pora na pobudkę, bo w realnym świecie na pięknych hasełkach robi się naprawdę grubą kasę…